Kilka dni temu wybrałem się w kilkudniową podróż do jednego z miast w Europie. Jak to Beatka napisała: na ważne spotkanie.
Rankiem padał deszcz. Dźwięk spadających kropli, uderzających o lodowe sople, kojarzył mi się z grą na ksylofonie. To był bardzo muzykalny deszcz. A na zewnątrz… szklanka! Deszcz spadł na zamarzniętą ziemię i zmienił drogi w ślizgawki. Dobry początek – pomyślałem sobie i poślizgnąłem się z walizką do samochodu.
Do autostrady mam blisko i ostrożnie jadąc, po kilku minutach byłem na niej. Droga do lotniska trwa z reguły około 30 minut, przejechałem ją w 45. Lewy pas był wolny, ponieważ wszyscy woleli się ślizgać z prawej strony, więc nie miałem żadnych przeszkód, by przyspieszyć.
Na lotnisku poszło bardzo szybko… check-in… „Pana samolot nie może dzisiaj startować, pan rozumie, lód… ale o 11:45 leci nasza następna maszyna… przepisać bilet?” Co miałem zrobić? Przepisałem i zacząłem czekać.
Nadzieja matką… wiem, głupich, ale kto wie, może będzie coś wcześniej… Nie było!
Trochę podrzemałem, trochę poobserwowałem ludzi, trochę pospacerowałem, zjadłem dobrą parówkę i w końcu został wywołany mój lot. Ustawiłem się grzecznie w kolejce do wejścia, po kilkunastu minutach kolejka się ruszyła i za kilka chwil byłem w środku. Usiadłem na moim miejscu i poczułem się jak w tramwaju przed laty. Polska mowa, krzyki, wołania: „Kaziu, chodź, tu jest wolne miejsce przy oknie! Józek, no postaw tę torbę i daj Maćkowi pić… Adam, zapnij pas, bo jak nie to dostaniesz po…” Samolot stał. 10 minut… 20… po godzinie dobra wiadomość od kapitana: „Państwa bagaże są nareszcie na pokładzie, więc teraz powinno pójść szybko…”. Poszło po następnych 30 minutach.
Wylądowaliśmy o 14:35, a o 15:00 wsiadłem do wypożyczonego samochodu i ruszyłem w dalszą drogę.
Droga była początkowo nawet dobra, dwupasmówka, bez śniegu. Nie trwało to niestety długo i wiatr zaczął wywiewać śnieg z pól. Jezdnia zrobiła się biała, ale szło. Po jakimś czasie zaczął padać śnieg. Znam dobrze takie warunki, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenia i spokojnie jechałem dalej.
Zrobiło się ciemno, jezdnia biała, śnieg pada, ale ja jeszcze w czasie. Powinienem zdążyć na spotkanie.
Coś jednak nie chciało do tego dopuścić i niedaleko celu droga została zablokowana przez wywróconą ciężarówkę. Objazd! Przez pipidówki, pola, wsie. Droga wąska, koleiny, chwila nieuwagi i… pozostając na drodze, obróciłem się o 180 stopni.
Do celu przyjechałem o godzinę za późno. Część pierwsza spotkania odbyła się beze mnie. Na drugiej części doznałem od wielu osób tyle serdeczności, słów poparcia i zrozumienia, że było mi prawie wstyd za sporadyczne utrzymywanie kontaktów w ostatnich latach. A inne potwierdziły swoim zachowaniem to, co już wcześniej o nich myślałem.
Spotkanie udane. Cel osiągnięty.
A gdzie diabeł? Był tam. Ja go widziałem. Ta wykrzywiona w nieludzkim grymasie twarz… Wstrętnie wyglądał. Coś warknął w moją stronę. Coś odpowiedziałem. Co niektóra otyła żeńska osóbka pokazała przy tym swoją prawdziwą twarz… Brrrr. Uciekłem!
Droga powrotna odbyła się bez przeszkód. Wracałem do siebie! Do mojego domu!
Komentarze