Chodzimy lewą stroną drogi
Mieszkaliśmy daleko za miastem.
Autobusów nie było, chodziło się pieszo. Do miasta było dobre pół godziny, do kina 20, do kościoła 45 minut, na plażę godzinę.
Nasz dom leżał po drugiej stronie torów kolejowych. Przechodziliśmy na skróty przez tartak, potem krótką aleją pod drzewami, dalej w poprzek przez może 10 torów (chociaż jako dziecko wydawało mi się ich bardzo duzo) i dalej w ulicę Paskową, która wychodziła niedaleko dworca autobusowego (dziś go już nie ma). Ulica Piaskowa miała wtedy dosłowną nazwę, była nieasfaltowana, pełna piasku, bez chodników. Piasek się sypał do sandałów. W deszczowy dzień nie szłyśmy tamtędy, żeby uniknąć błota.
Drogą przez tartak i tory szliśmy zawsze z dworca. W zimie, po ciemku było trochę nieprzyjemnie, zza każdego sztapla z drewnem mógłby ktoś wyskoczyć, ale jakoś miało się wtedy inne poczucie niebezpieczeństwa.
Chodziliśmy też naszą ulicą wzdłuż torów, przez skrzyżowanie ze szlabanami i w kierunku parku i cmentarza, koło targu i „już” byliśmy na rynku w mieście. Albo robiłyśmy zakupy w sklepie przy szlabanach i wracałyśmy. Dziś sobie nie mogę wyobrazić tak daleko iść po zakupy i potem je nieść!! – ale czasy się zmieniają, stajemy się wygodni, samochód zawiezie nas wszędzie.
Któregoś roku, jak przyjechałam, to na ulicy – oczywiscie wtedy bez chodników – koło domu stały tablice: „Chodzimy lewą stroną drogi”. Tak mi się to wryło w pamięć, że do dziś jak idę ulicą bez chodników, to mam głos w głowie: chodzimy lewą stroną drogi!
Nasze cele osiągaliśmy pieszo. Z Moniką chodziłam na plażę, do miasta. Na plażę szłyśmy od ratusza do mola i naokoło jeziora.
Ale czasem powrotnie brałyśmy z miasta taksówkę. Auta stały na rynku i trasa do domu kosztowała 10 złotych (albo 5, jakoś teraz nie jestem pewna).
Pieszo wracałyśmy często koło cmentarza. Wujek (papa) miał na rogu skrzyżowania, po sąsiedzku do ewangelickiego cmentarza, zakład kamieniarski. Tam zaglądałyśmy. Potem czasem podeszłyśmy na drugą stronę na cmentarz do grobu opy – podlać, zmieść liście. Pomodlić się – oma kazała.
Dalej ulica szła naokoło starego parku. Oma zabroniła nam skracać drogę przez park. Tam był „stary cmentarz”, zapadnięte groby, zardzewiałe płoty wokół nich, ruina kapliczki, sucha fontanna, wszystko trochę tajemniczo i ciemno – tam chyba nigdy nie dochodziło słońce. Ale przede wszystkim… było krócej! A co tam oma wie? No i nie przyznawałyśmy się, że ciągle tam skracałyśmy. Dziś mogę się przyznać, że nawet jak sama szłam, to brałam często tę drogę. Ok, teraz widzę to inaczej…
W parku była też wieża Bismarcka – zamknięta, otoczona płotem (rzeczywiście? chyba tak), stanowiła dla mnie dziwne tajemnicze miejsce, bez dostępu.
Później miałyśmy rowery. Dwa jednakowe czarne, moi rodzice kupili. To często jechałyśmy nimi po zakupy, czy na plażę, albo drogą w pola aż do mostu, czy Nikutowa, albo na śliwki do dzikiego sadu do Karwii.