Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: 27 listopada, 2013

Zioła i ziółka

27 listopada, 2013 @ 20:34 napisał(a): Beata Kategoria: W domu nie ma komentarzy →

Mazurskie powietrze jest zdrowe. Czego żywym dowodem była oma, która dożyła (prawie) zdrowo 100 lat i 8 miesięcy, bez lekarzy i lekarstw. Jedynie czasem potrzebowała “tabletkę z krzyżykiem”. Opowiadała mi często, że już jako małe dziecko umiałam dostawić krzesło do kredensu, wdrapać się na nie i wyszukać tą “z krzyżykiem”.

Jednak tu i tam trafiały nam się różne dziecięce i młodzieńcze przypadłości. Oma należała do pokolenia, które nie wrzucało tabletek, tylko parzyło herbatki.

Ojej. Tak… te herbatki.
Szczególnie napar z piołunu!, który nam babcia parzyła na żołądek. Mnie się już przeważnie poprawiało, jak tylko słyszałam tą nazwę. Samo zielsko zbieraliśmy na łąkach, bo oma brała je na karmę dla indyczek. A pewnie co zostało, to my dostaliśmy w herbatce – beeeee.
Czasem, jak miałam nudzenie, mdłości, to dostawałam na łyżeczce coś bardzo niesmacznego. Miałam szybko łyknąć i popić. Efekt był natychmiastowy, albo przeszło, albo biegłam szybko wymiotować – w obu przypadkach: poprawa.
Kiedyś, już jako bardzo dorosła kobieta, pojęłam wspomnienie. Babcia dawała mi po prostu na łyżeczce… wódkę.

Zbieraliśmy też pokrzywę i lipę. Lipę dostawaliśmy na przeziębienia – prawdziwe listki z kwiatem zalane wrzątkiem, nie tutkę papierową na sznurku. Pachniała aromatycznie i smakowała.

Nie wiem, czy dziś dzieci mają czasem robaki. Bo i z czego?  Z hamburgera? Marchewki znają (jeżeli w ogóle) z supermarketu, ręce myją antybakteryjnymi mydłami. A przy komputerze też nie ma robaków.
Ale my byliśmy z innych czasów.  Owsiki, glisty…
Jarek miał kiedyś jakieś – oma dostrzegła na nocniczku. Oj, zaraz była terapia: jagody, w każdej postaci, kompot, surowe, suszone. I ciągłe sprawdzanie zawartości nocnika. Pamiętam, że ja też kiedyś musiałam jeść jagody, dużo jagód. Ok, to była fajna rzecz, smakowały. A i ja zauważyłam raz u mojej córki ruch, gdzie go nie powinno być – jagody!!!!

Małe skaleczenia kazali oblizać i iść się dalej bawić.
Większe, jak się zrobiło zapalenie były miękczone w wodzie mydlanej. I okładane rywanolem.
I „kruka” (a może kluka? od Klucke – niem. kwoka) = termofor, była nieodzownym rekwizytem i pomagała na wszystko.
Oma miała recepty na każde schorzenie.

Oma miała tez swój system ostrzegawczy. Czasem ptak się zawieruszył i uderzył w okno. To był zwiastun złych wiadomości. Oma zawsze się po takim uderzeniu obawiała, co ten dzień jeszcze przyniesie. I przeważnie przyniósł jakieś zmartwienie, zły list, problem w domu. I babcia wtedy mówiła: „widzisz, ptak uderzył w okno, wiedziałam”…
W inne dni też czasem nadarzyło się coś niedobrego, i bez ptaka. Może po uderzeniu przyginało się wydarzenia? Ale pozostało mi do dziś, że jak się ptak zabłądzi w moje okna, to dostaje dreszczu, wracają babci słowa… Otrząsam się, bo w takie rzeczy nie wierze… Ale wolałabym, żeby mój dom obleciał, przecież ma oczy, widzi gdzie leci.
A czasem sobie taki posłaniec w tym locie skręcał kark i leżał potem przed oknem, skąd trzeba było go sprzątać. Brrrr.