Boże Narodzenie.
Prawie corocznie jeździliśmy do Mrągowa na Święta. Wtedy były dwa tygodnie ferii, to zostawałam tam i rodzice przyjeżdżali mnie później odebrać.
Oma piekła wszystko sama, pierniki ozdobione migdałami, marcepanowe kulki (marcepan robiła z kartofli i olejku migdałowego) i różne inne ciasteczka.
Mazurskie choinki to tylko świerki – kluły i szybko się sypały. Mieszkając w Skarżysku mieliśmy zawsze jodły – te stały do moich urodzin, 21 stycznia. Dziś też kupuję tylko Nordmann- albo Edeltanne (jodły), droższe, ale trwałe.
Na Wigilie przygotowywała każdemu Bunter Teller – talerz pełen słodkich różności, a czasem nawet były pomarańcze. Ten zwyczaj pochodzi z Niemiec i dziś ja dalej go pielęgnuję, robię Bunter Teller dla córki ekstra, a dla nas wspólny. Te pomarańcze najchętniej obierałam w pasku, jak jabłko i kroiłam albo gryzłam, bo lubiłam tą białą powlokę. Ale tato kazał mi ciąć skórkę w łódeczki, bo TAK SIĘ obiera pomarańcze.
Prezenty wieźliśmy ze sobą. Jak byłam mała, to nic nie załapałam, ale później wspólnie pakowałam.
Często zatrzymaliśmy się jeszcze w Warszawie, przy takich pawilonach i tam kupiono jeszcze to i owo.
Jednego razu nie zapomnę – w sklepie papierniczym mama zachęciła mnie, żebym sobie coś wybrała. Moja uwaga padła na otwarte niebieskie pudelku na górnym regale w lewym rogu, z kredkami. Och, jakie piękne i tak dużo, w kilku rzędach, chyba 80 za 90 złotych (było jeszcze inne pudełko z 120 kredkami za 180 zł). Całą drogę jechałam, ciesząc się na te kredki, bo takich nigdy nie miałam, już sobie wyobrażałam, jak je w szkole wypakuję…
Ale te kredki dostała Monika. Byłam rozczarowana, w ukryciu obcierałam łzy, tym bardziej, że Monika miała ładne rzeczy (kredki, pióra) z Niemiec. Mama powiedziała później, że kupimy je kiedyś jeszcze raz, nie ma problemu.
Ale później = kiedyś już nikt o tym nie myślał.
Choinka była u omy na dole i na górze u Moniki. Udekorowane były kolorowymi bombkami – były też bombkowe ptaki z piórkami, anioły, mikołaje, serca, niektóre z dziurką i harmonijką w środku – pamiętacie takie? Były również słomkowe gwiazdki i pierniki. No i szopka!
W Wigilie wysyłano nas, dzieci na dwór, żebyśmy patrzyli za pierwszą gwiazdą. A jak ją upatrzyliśmy to biegliśmy do domu. Czasem był dzwonek – to Mikołaj zadzwonił, że odjeżdża dalej. I wtedy świeciły się dziecięce oczy, bo pod choinką zostawił zawsze różne prezenty. Najpierw byliśmy wszyscy u babci. Łamaliśmy opłatek. Śpiewaliśmy niemieckie i polskie kolędy. No, babcia bardziej śpiewała, a reszta przytakiwała i dośpiewywała. Potem rozpakowaliśmy prezenty – były od babci i od nas, dla nas i dla Moniki z rodzicami.
Później pomogliśmy zabrać prezenty i poszliśmy do góry. Tam była też choinka (zdjęcie) i nowe prezenty – tym razem od cioci i wujka. I tam jedliśmy wieczerzę. A ciocia gotowała dobrze!!
Raz – dla piesków też coś było pod choinką – Topaz coś wywąchał, bo rzucił się pod udekorowane drzewo i nieomal je przewrócił. Po feriach mieliśmy opowiedzieć jakąś historię świąteczną, to opisałam (nooo…trochę ukwieciłam) właśnie to i dostałam 5.
Kiedyś dostałam różową koszulę nocną (chyba od rodziców) – a to były czasy, że wiele pięknych rzeczy nie było – cienka, letnia, z wycięciem V, krótkimi rękawami i koronką. Najpiękniejsza jaką dotąd miałam. Rodzice byli jeszcze na górze, ja poszłam już na dół spać, bo nie mogłam się doczekać, żeby ją ubrać. W sypialni nie było grzane, odczuwalne zero stopni – a ja w pięknej różowej koszuli z koronkami. Dość szybko zauważyłam, że mi jest za zimno, ale nie ważyłam się wyjść z łóżka, bo poza pierzyną było jeszcze zimniej. Mama przyszła, zauważyła różową koszulę, op… i kazała natychmiast ciepło się ubrać. Szkoda… taka ładna koszulka. Ale w głębi byłam mamie chyba wdzięczna, bo potem było mi cieplej.
Do kurnika też kazali chodzić w nocy, podobno zwierzęta w Wigilie coś mówiły. Ale nasze były jakieś niegadatliwe, jedynie gmerały na grzędach, bo je obudziliśmy.
Czesław Niemen (jeżeli się nie mylę) śpiewał kiedyś „nowoczesną” kolędę „O Jezusie, Jezusie, dziura w obrusie”. Dla nas była to innowacja, i miałyśmy wielką frajdę. Ale babcia nie popierała takich durnot i zabroniła nam to śpiewać. Zeby uchronić przed gniewem omy kartkę z tekstem, Monika schowała ją do lampy na korytarzu. Haha – od tego czasu wiem, że nic się nie chowa do lamp, bo pierwszy kto ją zapali odkrywa wyrafinowaną skrytkę. Ale to był wujek… Dał Monice kartkę i radził lepiej schować, zanim oma ją dostanie w ręce.
O śnieg nie musieliśmy się martwić – na Mazurach był zawsze!! A tato miał w samochodzie łopatę i worek piasku, gdyby na szosie zawiało. Przez ferie jeździłyśmy z Moniką na łyżwach – chodziłyśmy do Marcinkowskich na staw.
Jednej nocy był wieli mróz, potem piękny dzień – oj, idziemy na staw! Z daleka już zobaczyłyśmy ciemną wodę. ??? jak to?? nie zamarznięty??? Oj, był zamarznięty. Ale widocznie mróz go ściął bezwietrznie, cała powierzchnia stawu była przezroczysta jak szkło, widziałyśmy rośliny, nawet zamarznięte rybki. Ale się dziwnie jeździło – jak po wodzie! Jak się najeździłyśmy, to już nie było lustra, tylko porypany i porysowany lód.
1. Ulica Dziadki Sołtyskie (wtedy) przy zakręcie, parę metrów przed naszym domem. W tle widać składnicę drewna. Ja pcham Jarka w wózku.
2. Poniżej naszego podwórka, koło warsztatu dziadka. W tle pociąg na torach i alejka, którą zawsze chodziliśmy do miasta „na skróty”, przez tory.
4. Na naszym podwórku, za prawym brzegiem zdjęcia była brama prowadząca na dół do warsztatu dziadka. Dziś tego widoku nie ma – są silosy.
3. Lód na „jeziorku” w starej żwirowni, naprzeciw naszego domu.