Nowa łazienka
Pamiętam, jak babcia nosiła w wiadrze wodę z bielawy z pompy. To było dość daleko, bo przez cały ogród.
W domu nie było wtedy bieżącej wody.
W kuchni stało w rogu krzesło z miską – tam oma zmywała naczynia (wodę grzała na piecu). Chyba się też tam myliśmy, bo pamiętam stojące szczoteczki do zębów i mydło w mydelniczce. A pod krzesłem było wiadro na zużytą wodę. Do tego wiadra tez siusialiśmy – tak na pół stojąco pół w kucki (jak na dworcu).
A raz myślałam chyba, że jak wiadro jest pełne, to ma ciężar i mogę sobie usiąść na brzegu… Nie, nie było dość ciężkie. Jak tylko usiadłam, to wiadro się gibnęło, ja siedziałam na podłodze, a płynna zawartość kuchennej toalety spływała mi po plecach od karku do tyłka.
Oma strasznie była zła – no pewnie, musiała nie tylko zmyć podłogę, ale i mnie.
Na większe posiedzenie „gros” (siusiu było „klein”) chodziliśmy w ciągu dnia za róg domu, gdzie koło chlewika była ubikacja. Taka prawdziwa, z drewnianymi drzwiami, deską z wycięciem i widoczną treścią rodzinnych trawień w ciągu miesięcy. Na ścianie wisiała na gwoździu przycięta na kawałki gazeta, którą w celu zmiękczenia tarliśmy między dwoma rękoma. A na ścianach siedziały długonogie pająki przyglądały się poczynaniom.
Wieczorem chodziło się na topek = na nocnik (z niem. Topf, Nachttopf).
W sobotę była kąpiel – cynkowa balia napełniona wodą, w środku kuchni, zmieściła wszystkie dzieci – 3. Może i jedno po drugim, a może na raz. Ale widzę obraz: któreś z nas stoi gołe w balii i babcia mydli plecy.
I kiedyś – musiałyśmy już być w szkole, bo Monika pisała, a ja czytałam – dostałam list: „Beatka, przebudowali „małą kuchenkę” i mamy teraz łazienkę, z ubikacją i wanną. Nawet ciepła woda jest”. No, ta ciepła woda to była nadal w soboty – dzień kąpieli – kiedy ciocia napaliła w piecu. Od tego pieca było też ciepło w nowej łazience. Resztę tygodnia nie było tam ogrzewania, siusianie było szybkie. Ale do dziś dostaję dreszczy, jak toaleta jest zimna. Brrrr.