Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: ‘Czas przedszkolny – małe i głupie’

Boże Narodzenie.

15 grudnia, 2013 @ 20:07 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, Lata szkolne - mądrala, W domu nie ma komentarzy →

Prawie corocznie jeździliśmy do Mrągowa na Święta. Wtedy były dwa tygodnie ferii, to zostawałam tam i rodzice przyjeżdżali mnie później odebrać.
Oma piekła wszystko sama, pierniki ozdobione migdałami, marcepanowe kulki (marcepan robiła z kartofli i olejku migdałowego) i różne inne ciasteczka.
Mazurskie choinki to tylko świerki – kluły i szybko się sypały. Mieszkając w Skarżysku mieliśmy zawsze jodły – te stały do moich urodzin, 21 stycznia. Dziś też kupuję tylko Nordmann- albo Edeltanne (jodły), droższe, ale trwałe.
Na Wigilie przygotowywała każdemu Bunter Teller – talerz pełen słodkich różności, a czasem nawet były pomarańcze. Ten zwyczaj pochodzi z Niemiec i dziś ja dalej go pielęgnuję, robię Bunter Teller dla córki ekstra, a dla nas wspólny. Te pomarańcze najchętniej obierałam w pasku, jak jabłko i kroiłam albo gryzłam, bo lubiłam tą białą powlokę. Ale tato kazał mi ciąć skórkę w łódeczki, bo TAK SIĘ obiera pomarańcze.
Prezenty wieźliśmy ze sobą. Jak byłam mała, to nic nie załapałam, ale później wspólnie pakowałam.
Często zatrzymaliśmy się jeszcze w Warszawie, przy takich pawilonach i tam kupiono jeszcze to i owo.
Jednego razu nie zapomnę – w sklepie papierniczym mama zachęciła mnie, żebym sobie coś wybrała. Moja uwaga padła na otwarte niebieskie pudelku na górnym regale w lewym rogu, z kredkami. Och, jakie piękne i tak dużo, w kilku rzędach, chyba 80 za 90 złotych (było jeszcze inne pudełko z 120 kredkami za 180 zł). Całą drogę jechałam, ciesząc się na te kredki, bo takich nigdy nie miałam, już sobie wyobrażałam, jak je w szkole wypakuję…
Ale te kredki dostała Monika. Byłam rozczarowana, w ukryciu obcierałam łzy, tym bardziej, że Monika miała ładne rzeczy (kredki, pióra) z Niemiec. Mama powiedziała później, że kupimy je kiedyś jeszcze raz, nie ma problemu.
Ale później = kiedyś już nikt o tym nie myślał.
Choinka była u omy na dole i na górze u Moniki. Udekorowane były kolorowymi bombkami – były też bombkowe ptaki z piórkami, anioły, mikołaje, serca, niektóre z dziurką i harmonijką w środku – pamiętacie takie? Były również słomkowe gwiazdki i pierniki. No i szopka!
W Wigilie wysyłano nas, dzieci na dwór, żebyśmy patrzyli za pierwszą gwiazdą. A jak ją upatrzyliśmy to biegliśmy do domu. Czasem był dzwonek – to Mikołaj zadzwonił, że odjeżdża dalej. I wtedy świeciły się dziecięce oczy, bo pod choinką zostawił zawsze różne prezenty. Najpierw byliśmy wszyscy u babci. Łamaliśmy opłatek. Śpiewaliśmy niemieckie i polskie kolędy. No, babcia bardziej śpiewała, a reszta przytakiwała i dośpiewywała. Potem rozpakowaliśmy prezenty – były od babci i od nas, dla nas i dla Moniki z rodzicami.
Później pomogliśmy zabrać prezenty i poszliśmy do góry. Tam była też choinka (zdjęcie) i nowe prezenty – tym razem od cioci i wujka. I tam jedliśmy wieczerzę. A ciocia gotowała dobrze!!
Raz – dla piesków też coś było pod choinką – Topaz coś wywąchał, bo rzucił się pod udekorowane drzewo i nieomal je przewrócił. Po feriach mieliśmy opowiedzieć jakąś historię świąteczną, to opisałam (nooo…trochę ukwieciłam) właśnie to i dostałam 5.
Kiedyś dostałam różową koszulę nocną (chyba od rodziców) – a to były czasy, że wiele pięknych rzeczy nie było – cienka, letnia, z wycięciem V, krótkimi rękawami i koronką. Najpiękniejsza jaką dotąd miałam. Rodzice byli jeszcze na górze, ja poszłam już na dół spać, bo nie mogłam się doczekać, żeby ją ubrać. W sypialni nie było grzane, odczuwalne zero stopni – a ja w pięknej różowej koszuli z koronkami. Dość szybko zauważyłam, że mi jest za zimno, ale nie ważyłam się wyjść z łóżka, bo poza pierzyną było jeszcze zimniej. Mama przyszła, zauważyła różową koszulę, op… i kazała natychmiast ciepło się ubrać. Szkoda… taka ładna koszulka. Ale w głębi byłam mamie chyba wdzięczna, bo potem było mi cieplej.
Do kurnika też kazali chodzić w nocy, podobno zwierzęta w Wigilie coś mówiły. Ale nasze były jakieś niegadatliwe, jedynie gmerały na grzędach, bo je obudziliśmy.
Czesław Niemen (jeżeli się nie mylę) śpiewał kiedyś „nowoczesną” kolędę „O Jezusie, Jezusie, dziura w obrusie”. Dla nas była to innowacja, i miałyśmy wielką frajdę. Ale babcia nie popierała takich durnot i zabroniła nam to śpiewać. Zeby uchronić przed gniewem omy kartkę z tekstem, Monika schowała ją do lampy na korytarzu. Haha – od tego czasu wiem, że nic się nie chowa do lamp, bo pierwszy kto ją zapali odkrywa wyrafinowaną skrytkę. Ale to był wujek… Dał Monice kartkę i radził lepiej schować, zanim oma ją dostanie w ręce.
O śnieg nie musieliśmy się martwić – na Mazurach był zawsze!! A tato miał w samochodzie łopatę i worek piasku, gdyby na szosie zawiało. Przez ferie jeździłyśmy z Moniką na łyżwach – chodziłyśmy do Marcinkowskich na staw.
Jednej nocy był wieli mróz, potem piękny dzień – oj, idziemy na staw! Z daleka już zobaczyłyśmy ciemną wodę. ??? jak to?? nie zamarznięty??? Oj, był zamarznięty. Ale widocznie mróz go ściął bezwietrznie, cała powierzchnia stawu była przezroczysta jak szkło, widziałyśmy rośliny, nawet zamarznięte rybki. Ale się dziwnie jeździło – jak po wodzie! Jak się najeździłyśmy, to już nie było lustra, tylko porypany i porysowany lód.

1. Ulica Dziadki Sołtyskie (wtedy) przy zakręcie, parę metrów przed naszym domem. W tle widać składnicę drewna. Ja pcham Jarka w wózku.
2. Poniżej naszego podwórka, koło warsztatu dziadka. W tle pociąg na torach i alejka, którą zawsze chodziliśmy do miasta „na skróty”, przez tory.
4. Na naszym podwórku, za prawym brzegiem zdjęcia była brama prowadząca na dół do warsztatu dziadka. Dziś tego widoku nie ma – są silosy.
3. Lód na „jeziorku” w starej żwirowni, naprzeciw naszego domu.

Nowa łazienka

01 grudnia, 2013 @ 21:30 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie nie ma komentarzy →

Pamiętam, jak babcia nosiła w wiadrze wodę z bielawy z pompy. To było dość daleko, bo przez cały ogród.
W domu nie było wtedy bieżącej wody.
W kuchni stało w rogu krzesło z miską – tam oma zmywała  naczynia (wodę grzała na piecu). Chyba  się też tam myliśmy, bo pamiętam stojące szczoteczki do zębów i mydło w mydelniczce. A pod krzesłem było wiadro na zużytą wodę. Do tego wiadra tez siusialiśmy – tak na pół stojąco pół w kucki (jak na dworcu).
A raz myślałam chyba,  że jak wiadro jest pełne, to ma ciężar i mogę sobie usiąść na brzegu… Nie, nie było dość ciężkie. Jak tylko usiadłam, to wiadro się gibnęło, ja siedziałam na podłodze, a płynna zawartość kuchennej toalety spływała mi po plecach od karku  do tyłka.
Oma strasznie była zła – no pewnie, musiała nie tylko zmyć podłogę, ale i mnie.
Na większe posiedzenie „gros” (siusiu było „klein”)  chodziliśmy w ciągu dnia za róg domu, gdzie koło chlewika była ubikacja. Taka prawdziwa, z drewnianymi drzwiami, deską z wycięciem i widoczną treścią rodzinnych trawień w ciągu miesięcy. Na ścianie wisiała na gwoździu przycięta na kawałki gazeta, którą w celu zmiękczenia tarliśmy między dwoma rękoma. A na ścianach siedziały długonogie pająki przyglądały się poczynaniom.
Wieczorem chodziło się na topek = na nocnik (z niem. Topf, Nachttopf).
W sobotę była kąpiel – cynkowa balia napełniona wodą, w środku kuchni, zmieściła wszystkie dzieci – 3. Może i jedno po drugim, a może na raz. Ale widzę obraz: któreś  z nas stoi gołe w balii i babcia mydli plecy.

I kiedyś – musiałyśmy już być w szkole, bo Monika pisała, a ja czytałam – dostałam list: „Beatka,  przebudowali „małą kuchenkę” i mamy teraz łazienkę, z ubikacją i wanną. Nawet ciepła woda jest”. No, ta ciepła woda to była nadal w soboty – dzień kąpieli – kiedy ciocia napaliła w piecu. Od tego pieca było też ciepło w nowej łazience. Resztę tygodnia nie było tam ogrzewania, siusianie było szybkie. Ale do dziś dostaję dreszczy, jak toaleta jest zimna. Brrrr.

Makaronowy deszcz

30 września, 2013 @ 21:55 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Oma gotowała smacznie.
Robiła sama makaron.
Lubiłam się przyglądać, jak wałkowała ciasto, cięła w paski, potem je układała w kilka warstw i szybkimi ruchami kroiła na cienkie paseczki. Tak szybko nie mogłam patrzeć, jak nóż tworzył makaron. Na koniec lekkimi ruchami rąk rozrzucała pocięty makaron po stolnicy.
Robiła zawsze trochę więcej makaronu i suszyła na następny raz.
Do suszenia rozkładała go na papierze w sypialni na łóżkach.
Kiedyś tak sobie leżał, ładnie podeschnięty…
Byłyśmy z Moniką w sypialni. Zaczęłam przesypywać suchy makaron między palcami. Łamał się i spadał z suchym szelestem na papier.
„Deszcz, deszcz…”
Monika dała się wciągnąć w zabawę.
„Deszcz, deszcz”
No i wydeszczyłyśmy z makaronu babci wermiszel.
Ale nie dzieliła później naszego zapału. Wręcz przeciwnie. Wermiszel wcale jej się nie podobał.
Ojojojoj.

Oma robiła też pierogi. Ale nie sklejała ich, tylko zwinnymi palcami skręcała brzegi w równiutki kordonek. Kiedy podziwiałam jej umiejętność, opowiadała, jak za młodu pracowała na majątkach jako gospodyni i tam „dla państwa” trzeba było ładnie podać.

Zawsze jak byłam na wakacjach to robiła mi „bakobstzupe” (niem. Backobstsuppe) z suszonych owoców. Oczywiście własnych! Jabłka, gruszki, śliwki pokrojone w plasterki suszyły się na półeczce nad piecem w kuchni. Najbardziej lubiłam gruszki.
Oma gotowała z nich zupę i zaciągała ją trochę mączką. Dodawała do niej lane kluseczki.
Hmmmm… smak dzieciństwa.

Robiła mi też „dampfnudel” (niem. Dampfnudel) – były to małe bułeczki drożdżowe pieczone na parze. Oma miała specjalną foremkę z kilkoma wgłębieniami, w które układała okrągłe kulki surowego ciasta. Gotowe bułeczki podawała na gorąco. Na talerzu rozrywała je trochę dwoma widelcami i wlewała do środka gorące stopione masło, prosto z patelni. Aż skwierczało.
Przeważnie gotowała obie rzeczy razem, bułeczki i zupę.

Na życzenie dostawałam też ryż z masłem i cynamonem. Proste i taaaaakie dobre.
Cynamon zawsze mi tam smakował. Kiedyś znalazłam w kuchni torebkę z brązowym proszkiem. Powąchałam – oj, cynamon!! Omy nie ma, to podkradnę. Łapczywie (i w poczuciu nie-robienia-dobrej-rzeczy) nabrałam łyżeczkę i wepchnęłam do buzi.
Oj!! za małe grzechy pan Bóg karze natychmiast. Tchu mi zabrakło, oczy zalały się łzami, język się palił i podniebienie gorało!!! Plucie niewiele pomogło.
Od tego czasu wiem, że cynamon używa się w kuchni tylko ostrożnie i tylko do aromatyzowania cukru. A NIE CZYSTY!!!

Różnostki

30 września, 2013 @ 20:35 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

3-4 latka?
Te zdjęcia są prawdopodobnie z tego samego czasu.
Nasze torebki… Oj pamiętamy je z Moniką i mamy do dziś swoje hasło do śmiechu: “a torebką chcesz???!!!” .
No bo czymś trzeba się bić- widocznie te torebki dobrze nam służyły. Samych bójek nie pamiętam – może Monika lepiej, bo jednak była starsza.
Ale mam przed oczyma obraz: stoję przed Moniką, dość rozeźlona w dziecięcej główce, torebką biorę morderczy zamach aż zza głowy. “Torebką chcesz? bo dostaniesz!!!”




Z jedną lalką łączy mnie kolejne doświadczenie typu “przeżyłam to bez szkody”. Ta bardzo mi ją przypomina i jakoś chodzi mi Wojtuś po głowie.
W pokoju u omy był duży kaflowy piec.  Często widziałam, jak oma otwierała drzwiczki i wrzucała drzewo, papier. Ogień w środku fascynował mnie.
Raz byłam sama w pokoju. Co chodzi małemu dziecku po głowie? kto tam zajrzał?
Rozebrałam lalkę, otworzyłam drzwiczki pieca – małe paluszki umiały już podnieść rygiel… i wrzuciłam mojego Wojtka.
W sekundzie buchnął ogień do góry w piecu, ale i przez otwór na pokój – na mnie. Pamiętam, że tak się przestraszyłam, że upadłam do tyłu na pupę. Jeszcze kilka sekund mogłam przerażona patrzeć jak ogień stopił moją lalkę.
Ale wiedziałam, że zrobiłam coś zabronionego, bo ogarnął mnie strach, czy aby oma nic nie zauważy.


Tego misia nie pamiętam. Ale chyba go lubiłyśmy. Jednak najpiękniejsze są moje rajstopki!

Nie pamiętam też tej zabawy z czapkami. Myślę, że wujek nam je zrobił.

Asik

12 września, 2013 @ 21:23 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu, Żyjątka nie ma komentarzy →

Scan-130824-0002-4Jak to się należy w takim domostwie poza miastem – muszą być psy.
Jednym okazem tego gatunku był mały mieszaniec, trzy razy zgwałcony za rogiem, Asik.
Asik trafił do rodziny na piętrze – czyli do Moniki, z przypadku i zapomnienia… Haha.

Jednego dnia wujek wrócił z pracy, trochę rozweselony. Zjadł wygodnie i spokojnie obiadek – a ciocia gotowała dobrze! Nie wiem ile czasu minęło, ale kiedyś mu się przypomniało:
– Ach. Moniczka, Moniczka, patrz, coś ci przyniosłem – i wygramolił z kieszeni spodni wymiętolone coś żółtego, co się ruszało.
Ohhh!! piesek!!!!

Taaaaak, to był Asik, wtedy mały i słodki i mięciutki. Taki fajniutki, że dziecięce oczy i ręce nie mogły się nacieszyć.
Asik potem urósł, do wielkości kota i zrobił się niedobry i złośliwy. Monika go kochała, ale mnie on nienawidził.
Bałam się go, szczególnie jak szczerzył swoje maleńkie zęby na mnie i dławił się własnym warczeniem.

Wujek, czasem w przypływie dobrego humoru, zabawiał się z nami i wsadzał nas na kredens w kuchni (czasem też na szafę w sypialni – tam było więcej miejsca). Świat z perspektywy 18o cm jest dla małego dziecka niesamowicie ciekawy! Jak wujek miał dużo ochoty, to zrobił nam jeszcze kogel-mogel i jadłyśmy go na szafie. Ale zdarzało się, że dosadzał nam (a może tylko sama tam siedziałam?) Asika. O matko!!! Asik pewnie sam się bał tak wysoko, ale mnie paraliżowała ta wymuszona bliskość na tym pół metra².

Raz Asik spał na Moniki tapczanie, a ja siedziałam obok. Jak śpi, to może mogę go pogłaskać? No mogłam. To jeszcze raz. Asik spał. Nabrałam odwagi i pogłaskałam znów. Nic. Oh, jeszcze mnie nie ugryzł, więc znów pogłaskałam.
Oj, patrz, jaki on fajny – i ogarnięta  spontaniczną miłością i wdzięcznością (bo nie ugryzł) do małego wrednego pieska przytuliłam się buzią do niego. W momencie warknął jadowicie i skoczył do mnie, wbijając mi zęby jak miecze! w policzek. Przestraszona zerwałam się na nogi… a Asik wisiał mi na policzku i bujał się nad tapczanem…
Do dziś pozostały mi z tej zabawy dwie blizny na prawym policzku – jedna pod samym okiem, a druga przy kąciku ust.

Dziś wiem: jak pies śpi, to zostaw go w spokoju. Ale strach przed małymi psami mi pozostał – najlepiej niech sobie siedzą w kieszeniach.

Zakazane owoce

12 września, 2013 @ 20:26 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

10 lat?…

Jak już przeżyłam głębokie wody, to czemu nie powtórzyć tej zabawy??

W ogrodzie, dość na początku po lewej stronie był szereg  malin i zaraz przed nimi drzewko z dużymi okrągłymi śliwkami – dziś wiem, że były to renklody. Tam był też szups, więc dość długo nie chodziliśmy w ten kąt. Ale jak już trochę z niego wyrośliśmy, to i odwagi przybyło.

Drzewo renklodowe było jeszcze dość młode, ale miało już sporo owoców. Pewnie śliwki miały dojrzeć, ale zielone, twarde, nieco już słodkie, smakowały wyśmienicie!!
Podkradałyśmy z Moniką, jak nikt nie widział.

Furtka do ogrodu skrzypiała, ale wchodzącego najpierw zakrywała jabłonka (papierówka).
Raz zjadłam akurat jedną śliwę, a w ręku miałam już drugą…
Furtka skrzypnęła… Oma weszła. O rany!! teraz będę miała!!!
Co robić?? Wyrzucić? Nie! szkoda przecież. Dać się złapać? Jeszcze gorzej!
Odwróciłam się plecami. Musiałam mieć dość stracha, bo wrzuciłam całą śliwę do buzi i połknęłam…
W momencie zabrakło mi powietrza, silny ból ogarnął mnie w piersi, aż do pleców… Nie mogłam ani odetchnąć, ani przełknąć, ani wypluć. Śliwa stała w przełyku, sekundy mijały, panika rosła… A tu oma przy furtce za plecami…
– Co tam robisz? Tylko nie rwij śliwek!!!!!
– Hhmmm, nieee – ledwo wydusiłam, nie odwracając się. Oma poszła dalej, a mnie jakoś ta śliwa zeszła do żołądka –  ból nagle ustąpił,  a płuca wciągnęły z wielką ulgą łapczywie porcję powietrza.

Dziś nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby ta śliwka się nie zsunęła? – stałam tam sama, oma nic nie zauważyła, poszła dalej…
Smarkateria jedna!!! Po d… natrzaskać!

Burzowe piwo

29 sierpnia, 2013 @ 21:08 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W okolicy nie ma komentarzy →

Może 6-7 lat..

Moje dzieciństwo sięga czasów, kiedy nie było butelkowych napojów. Ciocia robiła dobry podpiwek – uwielbiałam go! Piło się kompoty i herbaty.
A piwo? A po piwo chodziło się z kanką. Np na dworzec.
I tak jednego popołudnia zostałyśmy z Moniką wysłane na dworzec, żeby wujkowi przynieść piwo. Tylko szybko wracać, bo idzie burza.
Pobiegłyśmy, jak zwykle przez tartak, przez tory i dalej na dworzec. Na nasze małe nóżki może 15 minut.
Była tam wtedy pijalnia dla okolicznych degustantów. Chyba czuję jeszcze ten stęchły zapach alkoholu i papierosów i brudnej szarej podłogi…
Nie wiem, czy byli inni goście, może siedzieli przy barze, żeby było bliżej…
Grzmoty było już słychać. I deszcz już padał.
Pan napełnił z kija blaszaną kankę z pałąkiem i przykrywką. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to miałyśmy odczekać, aż burza przejdzie. Ale w domu przecież czekali na nas. I już biegłyśmy z powrotem. W międzyczasie burza rozpętała się na całego, deszcz lał. Pioruny błyskały. Bałyśmy się. Teraz tylko się nie przewrócić i nie wylać piwa.
Przed nami był szeroki pas z torami, może 10 – jako dziecko wydawało mi się bardzo duzo. Pociągi nie jeździły wtedy tak szybko i cicho jak dziś, każdy widać było z daleka. Przez każde podwójne tory trzeba było przeskoczyć, uważać na podkłady, na wysoką trawę pomiędzy torami. Biegnąc przez tory, miałyśmy wrażenie, że pioruny walą nam po piętach, deszcz zalewał nam oczy. Strach dodawał tempa i sił i poganiał paniką.
Monika biegła przede mną.
Przewróciłam się. Uderzyłam kolanami o ziemię, ręce bolały. Widzę ten obraz: ja na czterech, Monika z przodu… Nie zauważyła.
„Monika!!! poczekaj!!!!! Monika!!!!”
Może wstałam sama, może ona mi pomogła? Nie wiem. Ale z kolana leciały z dwie stróżki krwi i mieszały się z deszczem. Widocznie upadłam na jakieś rozbite szkło (butelkę). Kolano mocno krwawiło, czerwona rozcieńczona wodą krew spływała aż do stóp. Noga bolała.
Ale myślę, że dotarłyśmy bez dalszych pioruńskich szkód do domu.
Ze skaleczeniami miałam jeszcze długo problemy. Oma okładała, bandażowała i leczyła domowymi metodami. Wyleczyła. Ale do dziś mam na lewym kolanie dwie blizny.
I wspomnienie „Monika, poczekaj!!!!”

Głęboka woda.

25 sierpnia, 2013 @ 17:14 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W okolicy nie ma komentarzy →

Około 8 lat…

Często byliśmy na plaży. Jak podrosłyśmy, to chodziłyśmy z Moniką same.
A jak mama przyjeżdżała, to też chciała parę chwil wykorzystać, żeby odpocząć. A że kochała wodę, więc wyjście na plażę było dla niej tym, co my dziś nazywamy „ładowaniem baterii”.
Babcia nie zawsze to rozumiała, „przecież mamy taki piękny ogród”.
Mama kładła się na kocu na wąskim pasie trawy, pod drzewami. Tu miała nas dość dobrze na oku.
Ale raz nie…

Na zdjęciu na dole nie ma jeszcze pomostu wzdłuż brzegu, który ograniczał teren dla pływających i niepływających. Ale widać płot od „brodzika” dla maluchów.
Za moich czasów było już molo, w formie litery H. Chodziliśmy dużo tymi pomostami, czasem się siedziało i spuszczało nogi na dół. Z Moniką kładłyśmy się też z ręcznikiem na deskach – jak duże.
Jednego dnia byliśmy z mamą na plaży. Nie umiałam jeszcze pływać.
Miałam czerwony materac dmuchany i leżałam na nim na wodzie, wiosłując lekko rękoma. Przepłynęłam sobie fajnie pod pomostem, między belkami i znalazłam się po „zabronionej” stronie. Ale przecież byłam na materacu…
Przede mną stała grupka dorosłych, rozmawiając w wodzie. Widziałam, że mój materac płynie jednemu prosto w plecy. Nie umiałam już zahamować i nie wiedziałam, jak mam go ostrzec, zareagować…
Więc zsunęłam się z materaca do wody. W momencie zapadłam się i straciłam kontakt do materaca. Woda mi bulgotała w uszach, nogi nie miały gruntu. Widziałam przed sobą słupy pomostu – jak sięgnę, to się dociągnę dalej od jednego do drugiego… ale nie mogłam do nich sięgnąć. Widziałam moje szukające ręce, słupy wydawały się być tak blisko… ale nie były… Myślałam, że jakbym sięgnęła do góry do pomostu… Widziałam go nad sobą, pomiędzy bąbelkami, które mnie otaczały… Wyciągnęłam ręce do góry i szukałam zbawiennych desek… Ale nie mogłam sięgnąć… Nie odczuwałam strachu, myślałam logicznie, tylko wszystko było takie dziwne.
Nagle poczułam, że pustka czuje się inaczej. Inne dźwięki, inne powietrze, inne widoki… Jakiś mężczyzna trzymał mnie przed sobą na pomoście i nie puszczał moich rąk – na pewno widział moje wyciągnięte do góry ręce. Nie wiem, czy mówił więcej, ale pamietam, że pytał czy jestem tu sama. „Nieeee, tam siedzi moja mama” „Mam iść z tobą do mamy?” „Eh, tam, nieeee” i szybko odeszłam (na pewno nawet nie podziękowałam za uratowanie życia), byle tylko nie szedł do mamy!
Mama siedziała pod drzewem – właśnie tym ze zdjęcia!, nic nie zauważyła. Może czytała, albo się zdrzemnęła?
Chyba czułam się obserwowana przez mojego ratownika.
Zeby nic nie podpadło, podeszłam do koca „Halo, mamusiu, tralala”. Intonację tego zagadnięcia mam jeszcze w uchu. Chętnie bym ją przeniosła na papier.
Dopiero w zeszłym roku, kiedy byliśmy z mamą w Mrągowie i chodziliśmy po plaży i molo (teraz jest ładne, kilka pomostów, duża platforma), opowiedziałam jej to i pokazałam miejsce w wodzie i to drzewo.

Świat bajek

25 sierpnia, 2013 @ 14:45 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

4-5-6 latek…

Jak każde (no prawie) dziecko mojej generacji, urosłam na bajkach. Tylko moje były tak trochę inne…
Oma miała starą niemiecką książkę z bajkami, pisaną gotykiem.
Monika mi ją dała po babci śmierci – „oma ci zawsze opowiadała z tej książki bajki, na pewno ma dla ciebie większe znaczenie, niż dla mnie”
Och, trzymałam wzruszona tą staroć, pożółkłe kartki i tyle dziecinnych wieczorów.
Teraz ją znów wzięłam w ręce, żeby zrobić zdjęcia. Aż strach przewracać częściowo kruszące się kartki.
Zapach staroci uniósł się do nózdrz – a może tylko tak mi się wydaje…
Wróciły obrazy i omy głos, tykanie zegara. Gardło zrobiło mi się węższe, a pismo się rozmazało…
Idę zrobić kawę.

Jest to zbiór różnych bajek i autorów, na 425 stron. Jest poklejona okładka, ale nie ma już tytułu, ani autora. Jedynie na jednej stronie mogę odcyfrować: Lipsk, 1930, Hendel Verlag, Kinder und Hausmärchen (bajki dziecięce i domowe).

Oma mieszkała wtedy w pokoju od ulicy (sypialni już nie używała). Spała na szerszym tapczanie. I ja spałam razem z nią – ja od ściany.
Uwielbiałam, kiedy mi opowiadała wieczorem bajki. Brałam wtedy tę książkę, a ciężka była w moich małych rączkach i otwierałam na przypadkowej stronie. Tą bajkę mi oma wtedy opowiadała – a znała je wszysktie na pamięć. I ja z czasem też. Ale to nic nie szkodziło. Jeszcze raz.
Przytulałam się z boku do omy, ona obejmowała mnie prawą ręką i przyciągała ciasno do siebie. Było mi dobrze. W rogu tykał zegar stojący – godzina bajek mogla się zacząć…
Oma opowiadała długo i cierpliwie. W którymś momencie zauważałam, że odbiega od treści i plączą jej się inne słowa i imiona…
„Oma, już bredzisz, już nie opowiadaj”.
To słowo „bredzisz” pozostało nam (z Moniką) z dzieciństwa. Jedno hasło i obie do dziś wiemy o co chodzi.


Wybrałam parę stron z książki – bajek albo obrazków, które lubiłam. Tekstów nie umiałam wtedy jeszcze czytać, ale te ilustracje fascynowały moje dziecięce oczy. Często kartkowałam w dzień strony i oglądałam tylko obrazki.
Dziś umiem czytać gotyk, tylko tematy się zmieniły.
Jestem Monice bardzo wdzięczna, że mi tą książkę zachowała. Dziękuję.

Opa

24 sierpnia, 2013 @ 16:57 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Dziadka pamietam mało. Zmarł zanim urodził się mój brat Jarek, więc ja miałam trzy latka. Można by pomyśleć, że odszedł, żeby nowemu robić miejsce – mama musiała zajść akurat w ciąże.
Mam tylko parę migawek, obrazów.
Opa nie lubił chustek na głowach. A ja byłam malutka, to mi oma chusteczkę wiązała. Widzę siebie, jak podchodzę do biurka przy oknie (zawsze! tam stało), opa coś pisał. Spojrzał na mnie (może go zagadnęłam?), krzyknął i zdarł mi jednym ruchem moją – chyba czerwoną – chustkę.
Dziadek zmarł na raka. Leżał na koniec w „małym pokoiku”. Był to pokój między sypialnią a „małą kuchenką”, wszystkie pomieszczenia można było chodzić na okrągło. Łóżko stało wzdłuż okna z głową w kierunku sypialni.
Jeszcze jeden obraz: parę osób stojących przy łóżku, ktoś poprawia opie pierzynę, podnosząc ją i wstrząsając.

1. zdjęcie to może 25-lecie (w ostergarten) – oma trzymała później ten wianek w szafie, w pojemniku ze szklaną kopułką. Czasem go otwierałam i oglądałam tą srebrną koronkę. Nie wiem, kim są te dzieci w tle. Może kuzyni mojej mamy z Nowego Miasta? wiek by pasował.
2. i 3. zdjęcia zrobione są na bielawie (patrz „Stary dom”) na reszcie muru młyńskiego, obok za dziadkiem była pompa.
5. na ławce przed furtką na bielawę. Jako dziecko znałam ją już tylko zmurszałą i zarośnięta. Haha, w tych krzakach też był szups! (p. „Szups”)