Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: ‘Czas przedszkolny – małe i głupie’

Zorza polarna

24 sierpnia, 2013 @ 16:36 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Widziałam ją raz jako dziecko i ten widok pozostanie mi chyba na zawsze głęboko w pamięci.
Miałam parę lat, może 6-8. Byłam u babci na Mazurach.
Którejś nocy – był bardzo wczesny ranek, ale ja jeszcze głęboko spałam, babcia przyszła do mojego łóżka i wyciągnęła mnie na podwórko.
„Wstań i chodź ze mną, jest zorza polarna”.
Co chciała od mnie? Jaka zorza? ja chce spać!!! Ale posłusznie poszłam za babcią przed dom.
I stałam potem na podwórku patrząc w niebo, a nade mną tańczyły różowo-fioletowe-zielonkawe światła, przesuwały się płynnie po niebie, zmieniały kształty i odcienie, rzucając na ziemię coraz inne światło.
Kiedy dziś to wspominam, dokładnie widzę siebie tam , na tym mazurskim podwórku, zaspaną, wpatrzoną z wygiętym karkiem w niebo, kręcąc się wciąż w okół siebie, śledząc ruchome pasma.
Zawsze, kiedy widzę dziś gdzieś zorzę polarną – na zdjęciach, filmach – dostaję gęsiej skórki, tamto wspomnienie wraca, obrazy odżywają.
Jedno z moich marzeń życiowych jest zobaczyć jeszcze raz zorzę.

Szups

24 sierpnia, 2013 @ 16:02 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

W wielu miejscach wokół domu był „SZUPS” – tak nam opowiadano – a szups popycha dzieci, dlatego nie wolno tam chodzić.
Później zrozumiałam, że w ten sposób trzymano nas z daleka od niebezpieczeństw i pojęłam też skąd pochodziła nazwa tego stwora: szups, z niemieckiego „schupsen” = „popychać”.
Szups był w dużym ogrodzie, gdzie rosło wiele dobrych rzeczy, szczegolnie np. koło malin, gdzie stało młode drzewo renklod, które zielone były bardzo twarde i smaczne, ale właściwie miały dojrzewać… Za domem było szambo przykryte deską, jak się ją podniosło, to można było wołać w rurę i było echo… Kilka szop, kurnik…
Dość miejsc gdzie małe dziecko mogłoby narobić szkody, szczególnie sobie.
Tam wszędzie czyhał na nas szups.
Baliśmy się go, ale ja byłam dość ciekawa i dociekałam różnych prawd życiowych sama.
Kiedy raz byłyśmy z kuzynką Moniką same, (nie wiem gdzie była ciocia, czy babcia, mój brat) namówiłam ją, żebyśmy sprawdziły na strychu, czy tam rzeczywiście jest jakiś szups.
„Na pewno nam tylko tak gadają”.
Monika dała się przekonać, ale nie tak całkiem, szła po schodach ostrożnie za mną. Stare deski skrzypiały, światła nie było, tylko 2-3 szklane szybki w dachu (zamiast dachówek) dawały troszkę jasności.
Doszłyśmy do środka pomieszczenia, a ja tak na wszelki wypadek głębiej w ciemne kąty nie zaglądałam – tam by pewnie było najciekawiej, ale kto wie…
„Widzisz, mówiłam, że tylko nas straszą, na pewno w innych miejscach też żadnego szupsa nie ma”.
Monika przyjęła moją teorię z ulgą, ale chyba bardziej dlatego, że wyprawa na strych dochodziła tym do końca.
Wróciłyśmy do schodów, ostrożnie i cicho, nie odwracając się tyłem…
Ja stąpnęłam pierwsza… i zwaliłam się z wielkim hałasem (i pewnie krzykiem) za jednym razem prosto na dół.
W pamięci wrył mi się obraz: ja leżę powyginana i poplątana na dole przed schodami, a u góry widzę Monikę, która tupiąc, wymachuje rękoma i drze się w panice „szuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!”
Na tym kończy się moja pamięć, nie wiem czy wyciągnęłyśmy z tego wychowawcze wnioski, czy może dorośli konsekwencje.
Ale już sto razy śmiałam się do łez, jak to opowiadałam – jedno z mich ulubionych wspomnień.

Oma

24 sierpnia, 2013 @ 16:00 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Moja babcia nie była zwykła „babcia”, tylko OMA. Nazywaliśmy ją wszyscy oma. Oma była oma i tyle.
Jako dziecko nie wiedziałam skąd to było. Z niemieckiego? Nie, bo babcia jest Grossmutter. Babcia miała na imię Jadwiga, po niemiecku Hedwig, więc sobie ułożyłam, że OMA to skrót od Hedwig.
Dopiero później pojęłam, że oma, to niemieckie Oma = też babcia, tylko tak milej, mało które niemieckie dziecko mówi do swojej babci Grossmutter, ale prawie wszystkie – Oma.
Do wujka, Moniki taty mówiliśmy „papa” = też z niemieckiego, tatuś. Ale nie tylko Monika tak mówiła, ja i Jarek też. I do cioci mówiliśmy „usi” – to niemiecki skrót dla Urszuli (Ursula – Uschi). Wtedy nie myślałam, dlaczego tak jest, po prostu tak było: oma, papa, usi – to było moje dzieciństwo.
Dopiero kiedy w szkole uczyłam się niemieckiego i później w Niemczech poznałam język potoczny – to zrozumiałam wiele tych mazurskich dziwności.
Nie myślałabym, że kiedyś moje dziecko będzie używało na co dzień słów Oma, Papa, Ostern, Stall…
A mnie moja oma często nazywała „żabka, żabcia”.
Oma była dla mnie zawsze bliską osobą, intensywnie związana z moim dzieciństwem i młodością.
Później mieszkaliśmy w Działdowie, Skarżysku i w Toruniu – ale pojęcie „dzieciństwo” jest dla mnie synonimem Mrągowa i omy.
Jak patrzę na stare zdjęcia – trochę się uchowało, mimo przeprowadzek i przesiedlenia – to oma zawsze trzyma mnie przytuloną do siebie. Zawsze tym samym chwytem, po lewej stronie, przy sercu.