Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: ‘Wstęp – mój mały światek’

Stary dom

24 sierpnia, 2013 @ 15:59 napisał(a): Beata Kategoria: W domu, Wstęp - mój mały światek nie ma komentarzy →

Dzieciństwo spędziłam na Mazurach w Mrągowie.
Urodzono mnie tam w styczniu 1957. Rodzice studiowali w Warszawie i mieli do wyboru: dać dziecku w papierach znane miejsce urodzenia i transportować maleństwo później, pociągiem, w zimie, do dziadków, albo przewieźć w naturalnym opakowaniu i urodzić na miejscu. Podjęli dobrą decyzję. Co mi po Warszawie!? Czy „miejsce urodzenia: Warszawa” zrobiłoby ze mnie innego człowieka? A Mrągowo jest MOJE.

Do trzech-czterech latek byłam stale u babci, gdzie wtedy jeszcze dużo mówiono po niemiecku. No i nasiąkłam… Kiedyś rodzice przyjechali i mój tato nie mógł się ze mną porozumieć, bo ja po niemiecku, a on nic.
Ok, nadszedł czas, żeby dziecko zabrać w inne kręgi, aby się nauczyło polskiej mowy. Jak rodzice to potem powiązali z pracą, nie wiem.
Ale we wszystkie późniejsze lata, praktycznie aż dorosłam, wakacje i ferie spędzałam u babci, dlatego Mazury są dla mnie miejscem pochodzenia. Tam urosłam, tam spędziłam dzieciństwo.
Mieszkaliśmy dość daleko poza miastem, na Działki Sołtyskie 2 – później zmieniono na Przemysłową 3.
Dom był zakupiony przed wojną i już moja mama wbiegła jako 6-latka na to podwórko. Więc w murach tkwi długa tradycja rodzinna.
Mieliśmy tylko dwóch sąsiadów, rodzinę Niedźwieckich zaraz za płotem, w kierunku Karwii – tam też były dzieci, ale ja pamiętam tylko Irkę. Nasze psy pałały zwierzęcą nienawiścią do siebie. Kiedyś się tak pogryzły przez plot, że nasz Topaz zachował z tej bitwy rozerwane wzdłuż ucho i potem jedna połowa mu stała, a druga zwisała – wyglądało dość śmiesznie. Baliśmy się tamtego burka, którego wołali Mopi.
Kawałek dalej był dom Marcinkowskich. Tam był chłopak Sigi (chyba tylko tam mieszkał), który jadł surowe kartofle i później wyjechał z rodzicami do Niemiec, z nim mieliśmy niewiele wspólnego. Ale zimą chodziliśmy na ich staw na łyżwy.
Kawałek w inną stronę, w kierunku pól była rodzina Wasilewskich – i nasza koleżanka Krysia.
To wszystko.
Później rozbudowano teren wokół nas, postawiono fabrykę drewna i zabawek, dudki ze zbożem. Kiedyś zajechały autobusy… I byliśmy w środku. Ot, rozwój.
Jak byliśmy w zeszłym roku z moją mamą w Mrągowie, to – jadąc od Karwii – do końca nie poznała swojej ulicy, aż stała przed naszym domem.

Babcia mieszkała na parterze – my (mój brat i ja) razem z nią. Na piętrze mieszkał brat mamy z rodziną.
I moja kuzynka Monika – nieodłączna dusza mojej mazurskiej przeszłości. Wszystkie wspomnienia łącza się z nią, rosłyśmy razem jak siostry.
Monika jest rok i trzy miesiące starsza ode mnie, ale dzieliły nas dwie klasy, więc było to dla mnie jak dwa lata.

Od ulicy był „ostergarten”* – to z niemieckiego: ogród wielkanocny. Dlaczego miał taką nazwę? Może tam zachodziły zające z jajkami, bo tak blisko ulicy? Był to ogród z kwiatami, więc może w Wielkanoc kwitło już coś, przebiśniegi? Nie wiem.
Wejście do domu było z tylu, od podwórka. To widoczne na zdjęciu – to „entre”, tam było małe pomieszczenie (może kiedyś garderoba) i dalej pokój mieszkalny babci. Właściwie tamtędy wychodziliśmy tylko czasem do ogrodu.
Główne wejście prowadziło do sieni i prosto do babci, albo schodami do góry – do Moniki. W sieni były jeszcze drzwi do piwnicy (tam siedziały w kątach czasem grube żaby) i do „małej kuchenki”, która później została przebudowana w łazienkę.
Na podwórku były jeszcze w szeregu szopa, kurnik, a za rogiem chlewik (jako dziecko pamiętam tam świnie, później białe indyki) i dawny wychodek. Za chlewem był duży teren „hinterstal”* – znów z niemieckiego: hinter dem Stall = za chlewem. Tam było dużo miejsca do zabawy i dojście na płytę „na piwnicy”, pod którą znajdowała się piwnica – jak sam nazwa mówi. Płyta miała może 50 m² i pełne słońce aż do zachodu, a w rogu można było między dachami domu i kurnika patrzeć na podwórko.
Z podwórka szło się do ogrodu owocowo – warzywnego. Tam zawsze było coś do pracy i zbierania, co nie zawsze mi się podobało. Praca mi się nie podobała – jedzenie było OK, ale tu opowiem więcej.
Jak przeszliśmy ogród, to czekała nas „bielawa” – miejsce do suszenia bielizny i bielenia jej w słońcu. Fajnie było się szukać, ganiać, zawijać między powiewającymi prześcieradłami. Ok, dziecięce rączki nie zawsze były czyste i babcia rzadko się cieszyła… Wokół bielawy były jeszcze grządki z kartoflami, a w rogu rósł kasztan samosiejek, którego babcia ochrzciła „Maciuś” (a może Kajtuś?).
Na bielawie chętnie się bawiliśmy, bo tu było dużo zieleni, trawa, krzaki, był cień i woda z pompy. Ta pompa należała do dawnego młyna, którego wielki kamień młyński przez wiele lat spoczywał w głębi ziemi, aż do zeszłego roku, kiedy obecny właściciel wygrzebał go koparką i dźwigiem. Był też kawałek dawnego młyńskiego muru – można było sobie odstawić różne rzeczy. Dopóki nie doprowadzono wody do domu, pamiętam babcię noszącą wiadrami wodę z tej pompy.
Z podwórka schodziło się trochę na dół – tam była, między ulicą a drogą do pól, duża łąka i szopa, w której dziadek produkował kiedyś dachówki. Dziś stoją na tym całym terenie wielkie dudki – tak je nazywaliśmy – silosy zbożowe, chyba 6, może 8.
To był dom mojego dzieciństwa, jakże inny od dzisiejszego. Ale mamy dobry kontakt do nowego właściciela i zawsze chętnie zaglądamy tam i podziwiamy ile serca, pomysłów i energii włożył w stare mury.
Otaczały nas pola lniane, zbożowe, łąki (gdzie były również wykopy na ćwiczenia wojskowe), staw.
Babcia wychodziła na bielawę – stamtąd miała daleki widok na cały nasz dziecięcy rewir aż do starego zawalonego mostu – i wolała „huhu”. To było słychać, nawet w największym wykopie. Znak, że należy szybciutko zasuwać do domu.

* nie używam prawidłowej pisowni, po niemiecku pisze się trochę inaczej, bo te określenia nie miały dla nas niemieckiego znaczenia, tylko były spolszczone. Jak rowniez: oma, opa.

Dlaczego wracam?

24 sierpnia, 2013 @ 15:36 napisał(a): Beata Kategoria: Wstęp - mój mały światek nie ma komentarzy →

Siedzenie w internecie nie musi być jałowe. Prowadząc poprzedni blog odczułam znów stare czasy, kiedy pisanie wypracowań i referatów nie zawsze było męką, a czasem sprawiało nawet przyjemność. Odkrywam tę przyjemność na nowo – piszę sobie.
Kasia Enerlich, mrągowska autorka, powiedziała mi kiedyś w rozmowie, że jako dziecko siedziała czasem przed naszym domem i marzyła sobie, kim są ludzie, którzy tam mieszkają… Wtedy mnie już tam nie było, tylko już moja przeszłość. Ale zasiana przez Kasię myśl zakiełkowała… Czemu nie?
Chcę ją uchwycić – moją przeszłość.
Chcę tu opisać moje dzieciństwo na Mazurach – i tylko tą część, bo ta jest mi najważniejsza i najbardziej mnie uformowała.
Chcę utrwalić wspomnienia – dopóki je jeszcze pamiętam (haha). Aż się dziwię, ile mi się teraz co rusz nowego przypomina i wyłazi z ostatnich zakrętów mózgowych. Musze sobie robić notatki, żeby się nie pogubić. Ach, zima idzie i długie wieczory, to będzie się pisało.
Chce tym podziękować mojej kuzynce Monice, za wspólne lata, za dzielne towarzyszenie mi w różnych akcjach na drodze do dorosłości, za to, że po prostu była, jak siostra.
Chce zatrzymać obrazy Jarka, którego nie ma już między nami. Dużo nie ma, bo Jarek chodził swoimi drogami i raczej nas – starsze dziewczynki – denerwował i nam przeszkadzał. Ani go było zagonić do pracy, ani z nim coś robić – z takim maluchem…
Tylko moja córka nie będzie mogła tego czytać, bo zbyt mało zna polski. Ale jak tu skończę, to mogę od nowa pisać, dla niej – po niemiecku.
Wpisy nie są chronologiczne, ale staram się je ująć w czasowe kategorie.
Wiele rzeczy, jak nazwy miejsc, mają osobiste znaczenie dla mnie, bo należały do dziecięcego słownictwa i lokalizują wydarzenia.
Ciesze się, jak szybko udaje mi się zidentyfikować miejsca zdjęć, na podstawie, drzewa, poręczy, kamienia.
Może i nieraz jeszcze coś zmienię i dopiszę do istniejących już tekstów – moje prawo autorskie i wynik budzenia się zaspanej pamięci.
Wśród wspomnień są też takie, które nie były ładne, zostawię je w kąciku pamięci, po co je wygrzebywać. Mam dosyć pięknych. Jak również nie chcę kogoś pokazywać w niekorzystnym świetle – to jest prywatny blog, ale nie wiem kto będzie czytał.

Szkoda, że właśnie tych ludzi, dla których to robię, ten blog nie osiągnie. Jarka nie ma. Omy nie ma. Monika nie ma komputera. Ale dla niej i dla mojej mamy wydrukuję to do poczytania. Myślę, że mamę to też zainteresuje – moje spojrzenie jest inne niż jej.