Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: ‘Lata szkolne – mądrala’

Boże Narodzenie.

15 grudnia, 2013 @ 20:07 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, Lata szkolne - mądrala, W domu nie ma komentarzy →

Prawie corocznie jeździliśmy do Mrągowa na Święta. Wtedy były dwa tygodnie ferii, to zostawałam tam i rodzice przyjeżdżali mnie później odebrać.
Oma piekła wszystko sama, pierniki ozdobione migdałami, marcepanowe kulki (marcepan robiła z kartofli i olejku migdałowego) i różne inne ciasteczka.
Mazurskie choinki to tylko świerki – kluły i szybko się sypały. Mieszkając w Skarżysku mieliśmy zawsze jodły – te stały do moich urodzin, 21 stycznia. Dziś też kupuję tylko Nordmann- albo Edeltanne (jodły), droższe, ale trwałe.
Na Wigilie przygotowywała każdemu Bunter Teller – talerz pełen słodkich różności, a czasem nawet były pomarańcze. Ten zwyczaj pochodzi z Niemiec i dziś ja dalej go pielęgnuję, robię Bunter Teller dla córki ekstra, a dla nas wspólny. Te pomarańcze najchętniej obierałam w pasku, jak jabłko i kroiłam albo gryzłam, bo lubiłam tą białą powlokę. Ale tato kazał mi ciąć skórkę w łódeczki, bo TAK SIĘ obiera pomarańcze.
Prezenty wieźliśmy ze sobą. Jak byłam mała, to nic nie załapałam, ale później wspólnie pakowałam.
Często zatrzymaliśmy się jeszcze w Warszawie, przy takich pawilonach i tam kupiono jeszcze to i owo.
Jednego razu nie zapomnę – w sklepie papierniczym mama zachęciła mnie, żebym sobie coś wybrała. Moja uwaga padła na otwarte niebieskie pudelku na górnym regale w lewym rogu, z kredkami. Och, jakie piękne i tak dużo, w kilku rzędach, chyba 80 za 90 złotych (było jeszcze inne pudełko z 120 kredkami za 180 zł). Całą drogę jechałam, ciesząc się na te kredki, bo takich nigdy nie miałam, już sobie wyobrażałam, jak je w szkole wypakuję…
Ale te kredki dostała Monika. Byłam rozczarowana, w ukryciu obcierałam łzy, tym bardziej, że Monika miała ładne rzeczy (kredki, pióra) z Niemiec. Mama powiedziała później, że kupimy je kiedyś jeszcze raz, nie ma problemu.
Ale później = kiedyś już nikt o tym nie myślał.
Choinka była u omy na dole i na górze u Moniki. Udekorowane były kolorowymi bombkami – były też bombkowe ptaki z piórkami, anioły, mikołaje, serca, niektóre z dziurką i harmonijką w środku – pamiętacie takie? Były również słomkowe gwiazdki i pierniki. No i szopka!
W Wigilie wysyłano nas, dzieci na dwór, żebyśmy patrzyli za pierwszą gwiazdą. A jak ją upatrzyliśmy to biegliśmy do domu. Czasem był dzwonek – to Mikołaj zadzwonił, że odjeżdża dalej. I wtedy świeciły się dziecięce oczy, bo pod choinką zostawił zawsze różne prezenty. Najpierw byliśmy wszyscy u babci. Łamaliśmy opłatek. Śpiewaliśmy niemieckie i polskie kolędy. No, babcia bardziej śpiewała, a reszta przytakiwała i dośpiewywała. Potem rozpakowaliśmy prezenty – były od babci i od nas, dla nas i dla Moniki z rodzicami.
Później pomogliśmy zabrać prezenty i poszliśmy do góry. Tam była też choinka (zdjęcie) i nowe prezenty – tym razem od cioci i wujka. I tam jedliśmy wieczerzę. A ciocia gotowała dobrze!!
Raz – dla piesków też coś było pod choinką – Topaz coś wywąchał, bo rzucił się pod udekorowane drzewo i nieomal je przewrócił. Po feriach mieliśmy opowiedzieć jakąś historię świąteczną, to opisałam (nooo…trochę ukwieciłam) właśnie to i dostałam 5.
Kiedyś dostałam różową koszulę nocną (chyba od rodziców) – a to były czasy, że wiele pięknych rzeczy nie było – cienka, letnia, z wycięciem V, krótkimi rękawami i koronką. Najpiękniejsza jaką dotąd miałam. Rodzice byli jeszcze na górze, ja poszłam już na dół spać, bo nie mogłam się doczekać, żeby ją ubrać. W sypialni nie było grzane, odczuwalne zero stopni – a ja w pięknej różowej koszuli z koronkami. Dość szybko zauważyłam, że mi jest za zimno, ale nie ważyłam się wyjść z łóżka, bo poza pierzyną było jeszcze zimniej. Mama przyszła, zauważyła różową koszulę, op… i kazała natychmiast ciepło się ubrać. Szkoda… taka ładna koszulka. Ale w głębi byłam mamie chyba wdzięczna, bo potem było mi cieplej.
Do kurnika też kazali chodzić w nocy, podobno zwierzęta w Wigilie coś mówiły. Ale nasze były jakieś niegadatliwe, jedynie gmerały na grzędach, bo je obudziliśmy.
Czesław Niemen (jeżeli się nie mylę) śpiewał kiedyś „nowoczesną” kolędę „O Jezusie, Jezusie, dziura w obrusie”. Dla nas była to innowacja, i miałyśmy wielką frajdę. Ale babcia nie popierała takich durnot i zabroniła nam to śpiewać. Zeby uchronić przed gniewem omy kartkę z tekstem, Monika schowała ją do lampy na korytarzu. Haha – od tego czasu wiem, że nic się nie chowa do lamp, bo pierwszy kto ją zapali odkrywa wyrafinowaną skrytkę. Ale to był wujek… Dał Monice kartkę i radził lepiej schować, zanim oma ją dostanie w ręce.
O śnieg nie musieliśmy się martwić – na Mazurach był zawsze!! A tato miał w samochodzie łopatę i worek piasku, gdyby na szosie zawiało. Przez ferie jeździłyśmy z Moniką na łyżwach – chodziłyśmy do Marcinkowskich na staw.
Jednej nocy był wieli mróz, potem piękny dzień – oj, idziemy na staw! Z daleka już zobaczyłyśmy ciemną wodę. ??? jak to?? nie zamarznięty??? Oj, był zamarznięty. Ale widocznie mróz go ściął bezwietrznie, cała powierzchnia stawu była przezroczysta jak szkło, widziałyśmy rośliny, nawet zamarznięte rybki. Ale się dziwnie jeździło – jak po wodzie! Jak się najeździłyśmy, to już nie było lustra, tylko porypany i porysowany lód.

1. Ulica Dziadki Sołtyskie (wtedy) przy zakręcie, parę metrów przed naszym domem. W tle widać składnicę drewna. Ja pcham Jarka w wózku.
2. Poniżej naszego podwórka, koło warsztatu dziadka. W tle pociąg na torach i alejka, którą zawsze chodziliśmy do miasta „na skróty”, przez tory.
4. Na naszym podwórku, za prawym brzegiem zdjęcia była brama prowadząca na dół do warsztatu dziadka. Dziś tego widoku nie ma – są silosy.
3. Lód na „jeziorku” w starej żwirowni, naprzeciw naszego domu.

Aza

14 września, 2013 @ 19:50 napisał(a): Beata Kategoria: Lata szkolne - mądrala, W domu, Żyjątka nie ma komentarzy →

Może 10 lat?

Scan-130824-0002-5Innym czteronogiem przy domu była Aza – wilczur. Aza mieszkała na podwórku w budzie z wybiegiem.  Buda miała dwa pomieszczenia, przedzielone w środku deską. A wybieg był może 3×3 metry.

Do Azy przyjeżdżali czasem milicjanci z innym psem. Wtedy nas dzieci wysyłano gdzieś…
Aza później miała małe i znów przyszła milicja i je zabrała.

Ale jednego dnia, raniutko, Monika przyszła do mojego łóżka
– Beatka, obudź się, Aza urodziła małe, i tak duuuuzo!
Ojejej, Aza urodziła tego roku 11 szczeniąt!
Tego roku było wesoło i pełno psów na podwórku, ciągle trzeba było je zbierać do kupki. Frajda dla dzieci.Scan-130824-0011-1

Nie wiem, czy milicja je wtedy wzięła, bo o ile pamiętam, to brano tylko kilka (chyba 5). A co z resztą???

Jednego my chcieliśmy zabrać – ja i mój brat. Rodzice cierpliwie wysłuchali jamrowania i żebrania. Pewnie sobie pomyśleli: czemu dziecko unieszczęśliwiać i odmawiać? zabierzemy, a smarkaczom samo się znudzi.
Kiedyś nie było tylu różnych imion dla zwierząt domowych, koty były Kicie, a psy Azy (czasem Burki).
Więc nasz piesek też się nazywał Aza.

Dopóki był malutki, to mieszkał z nami w domu – nie pamiętam, kto z nim wychodził… Później zamieszkał w budzie u ludzi, gdzie mieliśmy garaż. Tam trzeba było nosić jedzenie. A czasem, jak szliśmy na spacer, to Azę zabraliśmy ze sobą.
Pamiętam, że kiedyś zapomnieliśmy smyczy i zabraliśmy ją z łańcuchem. Jarek chciał ją prowadzić, a Aza łaziła z tym kilkumetrowym łańcuchem, gdzie chciała i plątała się ludziom pod nogi.

Oczywiście przygoda z własnym pieskiem szybko się znudziła. Tato zabrał Azę wtedy do Końskich, do swojej rodziny. Później kiedyś zdradził, że taki plan miał od początku.

Aza dobrze sobie tam żyła i chroniła dom. Szczególnie nie lubiła pijaków. Jak się kiedyś jeden przypadkowo wtoczył przez bramkę na podwórko, to go trochę potargała…
W sąsiedztwie mieszkał rzeźnik, który dostarczał regularnie odpadów. No i Azunia, mazurska dziwka, prawdopodobnie z wdzięczności za dobre wyżywienie, puściła się raz a dobrze z rzeźniczym sąsiedzkim psem.
Z tego nielegalnego związku powstał m.in. Topaz. Jego wzięliśmy kiedyś w czasie odwiedzin u babci i przy następnej okazji przewieźliśmy dalej do Mrągowa.
I tak Topaz wrócił na mazurską ziemię i zastąpił swoją babcię Azę (której już nie było).

Na pierwszym zdjęciu nie jestem pewna, czy to jest Aza, czy Topaz. Bo taką zgiętą obrożę miał Topaz, ale temu psu stoją oba uszy, a Topazowi tylko jedno.

Chodzimy lewą stroną drogi

24 sierpnia, 2013 @ 20:59 napisał(a): Beata Kategoria: Lata szkolne - mądrala, W okolicy nie ma komentarzy →

Mieszkaliśmy daleko za miastem.
Autobusów nie było, chodziło się pieszo. Do miasta było dobre pół godziny, do kina 20, do kościoła 45 minut, na plażę godzinę.
Nasz dom leżał po drugiej stronie torów kolejowych. Przechodziliśmy na skróty przez tartak, potem krótką aleją pod drzewami, dalej w poprzek przez może 10 torów (chociaż jako dziecko wydawało mi się ich bardzo duzo) i dalej w ulicę Paskową, która wychodziła niedaleko dworca autobusowego (dziś go już nie ma). Ulica Piaskowa miała wtedy dosłowną nazwę, była nieasfaltowana, pełna piasku, bez chodników. Piasek się sypał do sandałów. W deszczowy dzień nie szłyśmy tamtędy, żeby uniknąć błota.
Drogą przez tartak i tory szliśmy zawsze z dworca. W zimie, po ciemku było trochę nieprzyjemnie, zza każdego sztapla z drewnem mógłby ktoś wyskoczyć, ale jakoś miało się wtedy inne poczucie niebezpieczeństwa.
Chodziliśmy też naszą ulicą wzdłuż torów, przez skrzyżowanie ze szlabanami i w kierunku parku i cmentarza, koło targu i „już” byliśmy na rynku w mieście. Albo robiłyśmy zakupy w sklepie przy szlabanach i wracałyśmy. Dziś sobie nie mogę wyobrazić tak daleko iść po zakupy i potem je nieść!! – ale czasy się zmieniają, stajemy się wygodni, samochód zawiezie nas wszędzie.
Któregoś roku, jak przyjechałam, to na ulicy – oczywiscie wtedy bez chodników – koło domu stały tablice: „Chodzimy lewą stroną drogi”. Tak mi się to wryło w pamięć, że do dziś jak idę ulicą bez chodników, to mam głos w głowie: chodzimy lewą stroną drogi!
Nasze cele osiągaliśmy pieszo. Z Moniką chodziłam na plażę, do miasta. Na plażę szłyśmy od ratusza do mola i naokoło jeziora.
Ale czasem powrotnie brałyśmy z miasta taksówkę. Auta stały na rynku i trasa do domu kosztowała 10 złotych (albo 5, jakoś teraz nie jestem pewna).
Pieszo wracałyśmy często koło cmentarza. Wujek (papa) miał na rogu skrzyżowania, po sąsiedzku do ewangelickiego cmentarza, zakład kamieniarski. Tam zaglądałyśmy. Potem czasem podeszłyśmy na drugą stronę na cmentarz do grobu opy – podlać, zmieść liście. Pomodlić się – oma kazała.
Dalej ulica szła naokoło starego parku. Oma zabroniła nam skracać drogę przez park. Tam był „stary cmentarz”, zapadnięte groby, zardzewiałe płoty wokół nich, ruina kapliczki, sucha fontanna, wszystko trochę tajemniczo i ciemno – tam chyba nigdy nie dochodziło słońce. Ale przede wszystkim… było krócej! A co tam oma wie? No i nie przyznawałyśmy się, że ciągle tam skracałyśmy. Dziś mogę się przyznać, że nawet jak sama szłam, to brałam często tę drogę. Ok, teraz widzę to inaczej…
W parku była też wieża Bismarcka – zamknięta, otoczona płotem (rzeczywiście? chyba tak), stanowiła dla mnie dziwne tajemnicze miejsce, bez dostępu.
Później miałyśmy rowery. Dwa jednakowe czarne, moi rodzice kupili. To często jechałyśmy nimi po zakupy, czy na plażę, albo drogą w pola aż do mostu, czy Nikutowa, albo na śliwki do dzikiego sadu do Karwii.