Dzieciństwo spędziłam na Mazurach w Mrągowie.
Urodzono mnie tam w styczniu 1957. Rodzice studiowali w Warszawie i mieli do wyboru: dać dziecku w papierach znane miejsce urodzenia i transportować maleństwo później, pociągiem, w zimie, do dziadków, albo przewieźć w naturalnym opakowaniu i urodzić na miejscu. Podjęli dobrą decyzję. Co mi po Warszawie!? Czy „miejsce urodzenia: Warszawa” zrobiłoby ze mnie innego człowieka? A Mrągowo jest MOJE.
Do trzech-czterech latek byłam stale u babci, gdzie wtedy jeszcze dużo mówiono po niemiecku. No i nasiąkłam… Kiedyś rodzice przyjechali i mój tato nie mógł się ze mną porozumieć, bo ja po niemiecku, a on nic.
Ok, nadszedł czas, żeby dziecko zabrać w inne kręgi, aby się nauczyło polskiej mowy. Jak rodzice to potem powiązali z pracą, nie wiem.
Ale we wszystkie późniejsze lata, praktycznie aż dorosłam, wakacje i ferie spędzałam u babci, dlatego Mazury są dla mnie miejscem pochodzenia. Tam urosłam, tam spędziłam dzieciństwo.
Mieszkaliśmy dość daleko poza miastem, na Działki Sołtyskie 2 – później zmieniono na Przemysłową 3.
Dom był zakupiony przed wojną i już moja mama wbiegła jako 6-latka na to podwórko. Więc w murach tkwi długa tradycja rodzinna.
Mieliśmy tylko dwóch sąsiadów, rodzinę Niedźwieckich zaraz za płotem, w kierunku Karwii – tam też były dzieci, ale ja pamiętam tylko Irkę. Nasze psy pałały zwierzęcą nienawiścią do siebie. Kiedyś się tak pogryzły przez plot, że nasz Topaz zachował z tej bitwy rozerwane wzdłuż ucho i potem jedna połowa mu stała, a druga zwisała – wyglądało dość śmiesznie. Baliśmy się tamtego burka, którego wołali Mopi.
Kawałek dalej był dom Marcinkowskich. Tam był chłopak Sigi (chyba tylko tam mieszkał), który jadł surowe kartofle i później wyjechał z rodzicami do Niemiec, z nim mieliśmy niewiele wspólnego. Ale zimą chodziliśmy na ich staw na łyżwy.
Kawałek w inną stronę, w kierunku pól była rodzina Wasilewskich – i nasza koleżanka Krysia.
To wszystko.
Później rozbudowano teren wokół nas, postawiono fabrykę drewna i zabawek, dudki ze zbożem. Kiedyś zajechały autobusy… I byliśmy w środku. Ot, rozwój.
Jak byliśmy w zeszłym roku z moją mamą w Mrągowie, to – jadąc od Karwii – do końca nie poznała swojej ulicy, aż stała przed naszym domem.
Babcia mieszkała na parterze – my (mój brat i ja) razem z nią. Na piętrze mieszkał brat mamy z rodziną.
I moja kuzynka Monika – nieodłączna dusza mojej mazurskiej przeszłości. Wszystkie wspomnienia łącza się z nią, rosłyśmy razem jak siostry.
Monika jest rok i trzy miesiące starsza ode mnie, ale dzieliły nas dwie klasy, więc było to dla mnie jak dwa lata.
Od ulicy był „ostergarten”* – to z niemieckiego: ogród wielkanocny. Dlaczego miał taką nazwę? Może tam zachodziły zające z jajkami, bo tak blisko ulicy? Był to ogród z kwiatami, więc może w Wielkanoc kwitło już coś, przebiśniegi? Nie wiem.
Wejście do domu było z tylu, od podwórka. To widoczne na zdjęciu – to „entre”, tam było małe pomieszczenie (może kiedyś garderoba) i dalej pokój mieszkalny babci. Właściwie tamtędy wychodziliśmy tylko czasem do ogrodu.
Główne wejście prowadziło do sieni i prosto do babci, albo schodami do góry – do Moniki. W sieni były jeszcze drzwi do piwnicy (tam siedziały w kątach czasem grube żaby) i do „małej kuchenki”, która później została przebudowana w łazienkę.
Na podwórku były jeszcze w szeregu szopa, kurnik, a za rogiem chlewik (jako dziecko pamiętam tam świnie, później białe indyki) i dawny wychodek. Za chlewem był duży teren „hinterstal”* – znów z niemieckiego: hinter dem Stall = za chlewem. Tam było dużo miejsca do zabawy i dojście na płytę „na piwnicy”, pod którą znajdowała się piwnica – jak sam nazwa mówi. Płyta miała może 50 m² i pełne słońce aż do zachodu, a w rogu można było między dachami domu i kurnika patrzeć na podwórko.
Z podwórka szło się do ogrodu owocowo – warzywnego. Tam zawsze było coś do pracy i zbierania, co nie zawsze mi się podobało. Praca mi się nie podobała – jedzenie było OK, ale tu opowiem więcej.
Jak przeszliśmy ogród, to czekała nas „bielawa” – miejsce do suszenia bielizny i bielenia jej w słońcu. Fajnie było się szukać, ganiać, zawijać między powiewającymi prześcieradłami. Ok, dziecięce rączki nie zawsze były czyste i babcia rzadko się cieszyła… Wokół bielawy były jeszcze grządki z kartoflami, a w rogu rósł kasztan samosiejek, którego babcia ochrzciła „Maciuś” (a może Kajtuś?).
Na bielawie chętnie się bawiliśmy, bo tu było dużo zieleni, trawa, krzaki, był cień i woda z pompy. Ta pompa należała do dawnego młyna, którego wielki kamień młyński przez wiele lat spoczywał w głębi ziemi, aż do zeszłego roku, kiedy obecny właściciel wygrzebał go koparką i dźwigiem. Był też kawałek dawnego młyńskiego muru – można było sobie odstawić różne rzeczy. Dopóki nie doprowadzono wody do domu, pamiętam babcię noszącą wiadrami wodę z tej pompy.
Z podwórka schodziło się trochę na dół – tam była, między ulicą a drogą do pól, duża łąka i szopa, w której dziadek produkował kiedyś dachówki. Dziś stoją na tym całym terenie wielkie dudki – tak je nazywaliśmy – silosy zbożowe, chyba 6, może 8.
To był dom mojego dzieciństwa, jakże inny od dzisiejszego. Ale mamy dobry kontakt do nowego właściciela i zawsze chętnie zaglądamy tam i podziwiamy ile serca, pomysłów i energii włożył w stare mury.
Otaczały nas pola lniane, zbożowe, łąki (gdzie były również wykopy na ćwiczenia wojskowe), staw.
Babcia wychodziła na bielawę – stamtąd miała daleki widok na cały nasz dziecięcy rewir aż do starego zawalonego mostu – i wolała „huhu”. To było słychać, nawet w największym wykopie. Znak, że należy szybciutko zasuwać do domu.
* nie używam prawidłowej pisowni, po niemiecku pisze się trochę inaczej, bo te określenia nie miały dla nas niemieckiego znaczenia, tylko były spolszczone. Jak rowniez: oma, opa.