Moje mazurskie dzieciństwo


Archiwum: ‘W domu’

Świat bajek

25 sierpnia, 2013 @ 14:45 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

4-5-6 latek…

Jak każde (no prawie) dziecko mojej generacji, urosłam na bajkach. Tylko moje były tak trochę inne…
Oma miała starą niemiecką książkę z bajkami, pisaną gotykiem.
Monika mi ją dała po babci śmierci – „oma ci zawsze opowiadała z tej książki bajki, na pewno ma dla ciebie większe znaczenie, niż dla mnie”
Och, trzymałam wzruszona tą staroć, pożółkłe kartki i tyle dziecinnych wieczorów.
Teraz ją znów wzięłam w ręce, żeby zrobić zdjęcia. Aż strach przewracać częściowo kruszące się kartki.
Zapach staroci uniósł się do nózdrz – a może tylko tak mi się wydaje…
Wróciły obrazy i omy głos, tykanie zegara. Gardło zrobiło mi się węższe, a pismo się rozmazało…
Idę zrobić kawę.

Jest to zbiór różnych bajek i autorów, na 425 stron. Jest poklejona okładka, ale nie ma już tytułu, ani autora. Jedynie na jednej stronie mogę odcyfrować: Lipsk, 1930, Hendel Verlag, Kinder und Hausmärchen (bajki dziecięce i domowe).

Oma mieszkała wtedy w pokoju od ulicy (sypialni już nie używała). Spała na szerszym tapczanie. I ja spałam razem z nią – ja od ściany.
Uwielbiałam, kiedy mi opowiadała wieczorem bajki. Brałam wtedy tę książkę, a ciężka była w moich małych rączkach i otwierałam na przypadkowej stronie. Tą bajkę mi oma wtedy opowiadała – a znała je wszysktie na pamięć. I ja z czasem też. Ale to nic nie szkodziło. Jeszcze raz.
Przytulałam się z boku do omy, ona obejmowała mnie prawą ręką i przyciągała ciasno do siebie. Było mi dobrze. W rogu tykał zegar stojący – godzina bajek mogla się zacząć…
Oma opowiadała długo i cierpliwie. W którymś momencie zauważałam, że odbiega od treści i plączą jej się inne słowa i imiona…
„Oma, już bredzisz, już nie opowiadaj”.
To słowo „bredzisz” pozostało nam (z Moniką) z dzieciństwa. Jedno hasło i obie do dziś wiemy o co chodzi.


Wybrałam parę stron z książki – bajek albo obrazków, które lubiłam. Tekstów nie umiałam wtedy jeszcze czytać, ale te ilustracje fascynowały moje dziecięce oczy. Często kartkowałam w dzień strony i oglądałam tylko obrazki.
Dziś umiem czytać gotyk, tylko tematy się zmieniły.
Jestem Monice bardzo wdzięczna, że mi tą książkę zachowała. Dziękuję.

Opa

24 sierpnia, 2013 @ 16:57 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Dziadka pamietam mało. Zmarł zanim urodził się mój brat Jarek, więc ja miałam trzy latka. Można by pomyśleć, że odszedł, żeby nowemu robić miejsce – mama musiała zajść akurat w ciąże.
Mam tylko parę migawek, obrazów.
Opa nie lubił chustek na głowach. A ja byłam malutka, to mi oma chusteczkę wiązała. Widzę siebie, jak podchodzę do biurka przy oknie (zawsze! tam stało), opa coś pisał. Spojrzał na mnie (może go zagadnęłam?), krzyknął i zdarł mi jednym ruchem moją – chyba czerwoną – chustkę.
Dziadek zmarł na raka. Leżał na koniec w „małym pokoiku”. Był to pokój między sypialnią a „małą kuchenką”, wszystkie pomieszczenia można było chodzić na okrągło. Łóżko stało wzdłuż okna z głową w kierunku sypialni.
Jeszcze jeden obraz: parę osób stojących przy łóżku, ktoś poprawia opie pierzynę, podnosząc ją i wstrząsając.

1. zdjęcie to może 25-lecie (w ostergarten) – oma trzymała później ten wianek w szafie, w pojemniku ze szklaną kopułką. Czasem go otwierałam i oglądałam tą srebrną koronkę. Nie wiem, kim są te dzieci w tle. Może kuzyni mojej mamy z Nowego Miasta? wiek by pasował.
2. i 3. zdjęcia zrobione są na bielawie (patrz „Stary dom”) na reszcie muru młyńskiego, obok za dziadkiem była pompa.
5. na ławce przed furtką na bielawę. Jako dziecko znałam ją już tylko zmurszałą i zarośnięta. Haha, w tych krzakach też był szups! (p. „Szups”)

Zorza polarna

24 sierpnia, 2013 @ 16:36 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Widziałam ją raz jako dziecko i ten widok pozostanie mi chyba na zawsze głęboko w pamięci.
Miałam parę lat, może 6-8. Byłam u babci na Mazurach.
Którejś nocy – był bardzo wczesny ranek, ale ja jeszcze głęboko spałam, babcia przyszła do mojego łóżka i wyciągnęła mnie na podwórko.
„Wstań i chodź ze mną, jest zorza polarna”.
Co chciała od mnie? Jaka zorza? ja chce spać!!! Ale posłusznie poszłam za babcią przed dom.
I stałam potem na podwórku patrząc w niebo, a nade mną tańczyły różowo-fioletowe-zielonkawe światła, przesuwały się płynnie po niebie, zmieniały kształty i odcienie, rzucając na ziemię coraz inne światło.
Kiedy dziś to wspominam, dokładnie widzę siebie tam , na tym mazurskim podwórku, zaspaną, wpatrzoną z wygiętym karkiem w niebo, kręcąc się wciąż w okół siebie, śledząc ruchome pasma.
Zawsze, kiedy widzę dziś gdzieś zorzę polarną – na zdjęciach, filmach – dostaję gęsiej skórki, tamto wspomnienie wraca, obrazy odżywają.
Jedno z moich marzeń życiowych jest zobaczyć jeszcze raz zorzę.

Szups

24 sierpnia, 2013 @ 16:02 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

W wielu miejscach wokół domu był „SZUPS” – tak nam opowiadano – a szups popycha dzieci, dlatego nie wolno tam chodzić.
Później zrozumiałam, że w ten sposób trzymano nas z daleka od niebezpieczeństw i pojęłam też skąd pochodziła nazwa tego stwora: szups, z niemieckiego „schupsen” = „popychać”.
Szups był w dużym ogrodzie, gdzie rosło wiele dobrych rzeczy, szczegolnie np. koło malin, gdzie stało młode drzewo renklod, które zielone były bardzo twarde i smaczne, ale właściwie miały dojrzewać… Za domem było szambo przykryte deską, jak się ją podniosło, to można było wołać w rurę i było echo… Kilka szop, kurnik…
Dość miejsc gdzie małe dziecko mogłoby narobić szkody, szczególnie sobie.
Tam wszędzie czyhał na nas szups.
Baliśmy się go, ale ja byłam dość ciekawa i dociekałam różnych prawd życiowych sama.
Kiedy raz byłyśmy z kuzynką Moniką same, (nie wiem gdzie była ciocia, czy babcia, mój brat) namówiłam ją, żebyśmy sprawdziły na strychu, czy tam rzeczywiście jest jakiś szups.
„Na pewno nam tylko tak gadają”.
Monika dała się przekonać, ale nie tak całkiem, szła po schodach ostrożnie za mną. Stare deski skrzypiały, światła nie było, tylko 2-3 szklane szybki w dachu (zamiast dachówek) dawały troszkę jasności.
Doszłyśmy do środka pomieszczenia, a ja tak na wszelki wypadek głębiej w ciemne kąty nie zaglądałam – tam by pewnie było najciekawiej, ale kto wie…
„Widzisz, mówiłam, że tylko nas straszą, na pewno w innych miejscach też żadnego szupsa nie ma”.
Monika przyjęła moją teorię z ulgą, ale chyba bardziej dlatego, że wyprawa na strych dochodziła tym do końca.
Wróciłyśmy do schodów, ostrożnie i cicho, nie odwracając się tyłem…
Ja stąpnęłam pierwsza… i zwaliłam się z wielkim hałasem (i pewnie krzykiem) za jednym razem prosto na dół.
W pamięci wrył mi się obraz: ja leżę powyginana i poplątana na dole przed schodami, a u góry widzę Monikę, która tupiąc, wymachuje rękoma i drze się w panice „szuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!”
Na tym kończy się moja pamięć, nie wiem czy wyciągnęłyśmy z tego wychowawcze wnioski, czy może dorośli konsekwencje.
Ale już sto razy śmiałam się do łez, jak to opowiadałam – jedno z mich ulubionych wspomnień.

Oma

24 sierpnia, 2013 @ 16:00 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu nie ma komentarzy →

Moja babcia nie była zwykła „babcia”, tylko OMA. Nazywaliśmy ją wszyscy oma. Oma była oma i tyle.
Jako dziecko nie wiedziałam skąd to było. Z niemieckiego? Nie, bo babcia jest Grossmutter. Babcia miała na imię Jadwiga, po niemiecku Hedwig, więc sobie ułożyłam, że OMA to skrót od Hedwig.
Dopiero później pojęłam, że oma, to niemieckie Oma = też babcia, tylko tak milej, mało które niemieckie dziecko mówi do swojej babci Grossmutter, ale prawie wszystkie – Oma.
Do wujka, Moniki taty mówiliśmy „papa” = też z niemieckiego, tatuś. Ale nie tylko Monika tak mówiła, ja i Jarek też. I do cioci mówiliśmy „usi” – to niemiecki skrót dla Urszuli (Ursula – Uschi). Wtedy nie myślałam, dlaczego tak jest, po prostu tak było: oma, papa, usi – to było moje dzieciństwo.
Dopiero kiedy w szkole uczyłam się niemieckiego i później w Niemczech poznałam język potoczny – to zrozumiałam wiele tych mazurskich dziwności.
Nie myślałabym, że kiedyś moje dziecko będzie używało na co dzień słów Oma, Papa, Ostern, Stall…
A mnie moja oma często nazywała „żabka, żabcia”.
Oma była dla mnie zawsze bliską osobą, intensywnie związana z moim dzieciństwem i młodością.
Później mieszkaliśmy w Działdowie, Skarżysku i w Toruniu – ale pojęcie „dzieciństwo” jest dla mnie synonimem Mrągowa i omy.
Jak patrzę na stare zdjęcia – trochę się uchowało, mimo przeprowadzek i przesiedlenia – to oma zawsze trzyma mnie przytuloną do siebie. Zawsze tym samym chwytem, po lewej stronie, przy sercu.

Stary dom

24 sierpnia, 2013 @ 15:59 napisał(a): Beata Kategoria: W domu, Wstęp - mój mały światek nie ma komentarzy →

Dzieciństwo spędziłam na Mazurach w Mrągowie.
Urodzono mnie tam w styczniu 1957. Rodzice studiowali w Warszawie i mieli do wyboru: dać dziecku w papierach znane miejsce urodzenia i transportować maleństwo później, pociągiem, w zimie, do dziadków, albo przewieźć w naturalnym opakowaniu i urodzić na miejscu. Podjęli dobrą decyzję. Co mi po Warszawie!? Czy „miejsce urodzenia: Warszawa” zrobiłoby ze mnie innego człowieka? A Mrągowo jest MOJE.

Do trzech-czterech latek byłam stale u babci, gdzie wtedy jeszcze dużo mówiono po niemiecku. No i nasiąkłam… Kiedyś rodzice przyjechali i mój tato nie mógł się ze mną porozumieć, bo ja po niemiecku, a on nic.
Ok, nadszedł czas, żeby dziecko zabrać w inne kręgi, aby się nauczyło polskiej mowy. Jak rodzice to potem powiązali z pracą, nie wiem.
Ale we wszystkie późniejsze lata, praktycznie aż dorosłam, wakacje i ferie spędzałam u babci, dlatego Mazury są dla mnie miejscem pochodzenia. Tam urosłam, tam spędziłam dzieciństwo.
Mieszkaliśmy dość daleko poza miastem, na Działki Sołtyskie 2 – później zmieniono na Przemysłową 3.
Dom był zakupiony przed wojną i już moja mama wbiegła jako 6-latka na to podwórko. Więc w murach tkwi długa tradycja rodzinna.
Mieliśmy tylko dwóch sąsiadów, rodzinę Niedźwieckich zaraz za płotem, w kierunku Karwii – tam też były dzieci, ale ja pamiętam tylko Irkę. Nasze psy pałały zwierzęcą nienawiścią do siebie. Kiedyś się tak pogryzły przez plot, że nasz Topaz zachował z tej bitwy rozerwane wzdłuż ucho i potem jedna połowa mu stała, a druga zwisała – wyglądało dość śmiesznie. Baliśmy się tamtego burka, którego wołali Mopi.
Kawałek dalej był dom Marcinkowskich. Tam był chłopak Sigi (chyba tylko tam mieszkał), który jadł surowe kartofle i później wyjechał z rodzicami do Niemiec, z nim mieliśmy niewiele wspólnego. Ale zimą chodziliśmy na ich staw na łyżwy.
Kawałek w inną stronę, w kierunku pól była rodzina Wasilewskich – i nasza koleżanka Krysia.
To wszystko.
Później rozbudowano teren wokół nas, postawiono fabrykę drewna i zabawek, dudki ze zbożem. Kiedyś zajechały autobusy… I byliśmy w środku. Ot, rozwój.
Jak byliśmy w zeszłym roku z moją mamą w Mrągowie, to – jadąc od Karwii – do końca nie poznała swojej ulicy, aż stała przed naszym domem.

Babcia mieszkała na parterze – my (mój brat i ja) razem z nią. Na piętrze mieszkał brat mamy z rodziną.
I moja kuzynka Monika – nieodłączna dusza mojej mazurskiej przeszłości. Wszystkie wspomnienia łącza się z nią, rosłyśmy razem jak siostry.
Monika jest rok i trzy miesiące starsza ode mnie, ale dzieliły nas dwie klasy, więc było to dla mnie jak dwa lata.

Od ulicy był „ostergarten”* – to z niemieckiego: ogród wielkanocny. Dlaczego miał taką nazwę? Może tam zachodziły zające z jajkami, bo tak blisko ulicy? Był to ogród z kwiatami, więc może w Wielkanoc kwitło już coś, przebiśniegi? Nie wiem.
Wejście do domu było z tylu, od podwórka. To widoczne na zdjęciu – to „entre”, tam było małe pomieszczenie (może kiedyś garderoba) i dalej pokój mieszkalny babci. Właściwie tamtędy wychodziliśmy tylko czasem do ogrodu.
Główne wejście prowadziło do sieni i prosto do babci, albo schodami do góry – do Moniki. W sieni były jeszcze drzwi do piwnicy (tam siedziały w kątach czasem grube żaby) i do „małej kuchenki”, która później została przebudowana w łazienkę.
Na podwórku były jeszcze w szeregu szopa, kurnik, a za rogiem chlewik (jako dziecko pamiętam tam świnie, później białe indyki) i dawny wychodek. Za chlewem był duży teren „hinterstal”* – znów z niemieckiego: hinter dem Stall = za chlewem. Tam było dużo miejsca do zabawy i dojście na płytę „na piwnicy”, pod którą znajdowała się piwnica – jak sam nazwa mówi. Płyta miała może 50 m² i pełne słońce aż do zachodu, a w rogu można było między dachami domu i kurnika patrzeć na podwórko.
Z podwórka szło się do ogrodu owocowo – warzywnego. Tam zawsze było coś do pracy i zbierania, co nie zawsze mi się podobało. Praca mi się nie podobała – jedzenie było OK, ale tu opowiem więcej.
Jak przeszliśmy ogród, to czekała nas „bielawa” – miejsce do suszenia bielizny i bielenia jej w słońcu. Fajnie było się szukać, ganiać, zawijać między powiewającymi prześcieradłami. Ok, dziecięce rączki nie zawsze były czyste i babcia rzadko się cieszyła… Wokół bielawy były jeszcze grządki z kartoflami, a w rogu rósł kasztan samosiejek, którego babcia ochrzciła „Maciuś” (a może Kajtuś?).
Na bielawie chętnie się bawiliśmy, bo tu było dużo zieleni, trawa, krzaki, był cień i woda z pompy. Ta pompa należała do dawnego młyna, którego wielki kamień młyński przez wiele lat spoczywał w głębi ziemi, aż do zeszłego roku, kiedy obecny właściciel wygrzebał go koparką i dźwigiem. Był też kawałek dawnego młyńskiego muru – można było sobie odstawić różne rzeczy. Dopóki nie doprowadzono wody do domu, pamiętam babcię noszącą wiadrami wodę z tej pompy.
Z podwórka schodziło się trochę na dół – tam była, między ulicą a drogą do pól, duża łąka i szopa, w której dziadek produkował kiedyś dachówki. Dziś stoją na tym całym terenie wielkie dudki – tak je nazywaliśmy – silosy zbożowe, chyba 6, może 8.
To był dom mojego dzieciństwa, jakże inny od dzisiejszego. Ale mamy dobry kontakt do nowego właściciela i zawsze chętnie zaglądamy tam i podziwiamy ile serca, pomysłów i energii włożył w stare mury.
Otaczały nas pola lniane, zbożowe, łąki (gdzie były również wykopy na ćwiczenia wojskowe), staw.
Babcia wychodziła na bielawę – stamtąd miała daleki widok na cały nasz dziecięcy rewir aż do starego zawalonego mostu – i wolała „huhu”. To było słychać, nawet w największym wykopie. Znak, że należy szybciutko zasuwać do domu.

* nie używam prawidłowej pisowni, po niemiecku pisze się trochę inaczej, bo te określenia nie miały dla nas niemieckiego znaczenia, tylko były spolszczone. Jak rowniez: oma, opa.