Głęboka woda.
Często byliśmy na plaży. Jak podrosłyśmy, to chodziłyśmy z Moniką same.
A jak mama przyjeżdżała, to też chciała parę chwil wykorzystać, żeby odpocząć. A że kochała wodę, więc wyjście na plażę było dla niej tym, co my dziś nazywamy „ładowaniem baterii”.
Babcia nie zawsze to rozumiała, „przecież mamy taki piękny ogród”.
Mama kładła się na kocu na wąskim pasie trawy, pod drzewami. Tu miała nas dość dobrze na oku.
Ale raz nie…
Na zdjęciu na dole nie ma jeszcze pomostu wzdłuż brzegu, który ograniczał teren dla pływających i niepływających. Ale widać płot od „brodzika” dla maluchów.
Za moich czasów było już molo, w formie litery H. Chodziliśmy dużo tymi pomostami, czasem się siedziało i spuszczało nogi na dół. Z Moniką kładłyśmy się też z ręcznikiem na deskach – jak duże.
Jednego dnia byliśmy z mamą na plaży. Nie umiałam jeszcze pływać.
Miałam czerwony materac dmuchany i leżałam na nim na wodzie, wiosłując lekko rękoma. Przepłynęłam sobie fajnie pod pomostem, między belkami i znalazłam się po „zabronionej” stronie. Ale przecież byłam na materacu…
Przede mną stała grupka dorosłych, rozmawiając w wodzie. Widziałam, że mój materac płynie jednemu prosto w plecy. Nie umiałam już zahamować i nie wiedziałam, jak mam go ostrzec, zareagować…
Więc zsunęłam się z materaca do wody. W momencie zapadłam się i straciłam kontakt do materaca. Woda mi bulgotała w uszach, nogi nie miały gruntu. Widziałam przed sobą słupy pomostu – jak sięgnę, to się dociągnę dalej od jednego do drugiego… ale nie mogłam do nich sięgnąć. Widziałam moje szukające ręce, słupy wydawały się być tak blisko… ale nie były… Myślałam, że jakbym sięgnęła do góry do pomostu… Widziałam go nad sobą, pomiędzy bąbelkami, które mnie otaczały… Wyciągnęłam ręce do góry i szukałam zbawiennych desek… Ale nie mogłam sięgnąć… Nie odczuwałam strachu, myślałam logicznie, tylko wszystko było takie dziwne.
Nagle poczułam, że pustka czuje się inaczej. Inne dźwięki, inne powietrze, inne widoki… Jakiś mężczyzna trzymał mnie przed sobą na pomoście i nie puszczał moich rąk – na pewno widział moje wyciągnięte do góry ręce. Nie wiem, czy mówił więcej, ale pamietam, że pytał czy jestem tu sama. „Nieeee, tam siedzi moja mama” „Mam iść z tobą do mamy?” „Eh, tam, nieeee” i szybko odeszłam (na pewno nawet nie podziękowałam za uratowanie życia), byle tylko nie szedł do mamy!
Mama siedziała pod drzewem – właśnie tym ze zdjęcia!, nic nie zauważyła. Może czytała, albo się zdrzemnęła?
Chyba czułam się obserwowana przez mojego ratownika.
Zeby nic nie podpadło, podeszłam do koca „Halo, mamusiu, tralala”. Intonację tego zagadnięcia mam jeszcze w uchu. Chętnie bym ją przeniosła na papier.
Dopiero w zeszłym roku, kiedy byliśmy z mamą w Mrągowie i chodziliśmy po plaży i molo (teraz jest ładne, kilka pomostów, duża platforma), opowiedziałam jej to i pokazałam miejsce w wodzie i to drzewo.