Makaronowy deszcz
Oma gotowała smacznie.
Robiła sama makaron.
Lubiłam się przyglądać, jak wałkowała ciasto, cięła w paski, potem je układała w kilka warstw i szybkimi ruchami kroiła na cienkie paseczki. Tak szybko nie mogłam patrzeć, jak nóż tworzył makaron. Na koniec lekkimi ruchami rąk rozrzucała pocięty makaron po stolnicy.
Robiła zawsze trochę więcej makaronu i suszyła na następny raz.
Do suszenia rozkładała go na papierze w sypialni na łóżkach.
Kiedyś tak sobie leżał, ładnie podeschnięty…
Byłyśmy z Moniką w sypialni. Zaczęłam przesypywać suchy makaron między palcami. Łamał się i spadał z suchym szelestem na papier.
„Deszcz, deszcz…”
Monika dała się wciągnąć w zabawę.
„Deszcz, deszcz”
No i wydeszczyłyśmy z makaronu babci wermiszel.
Ale nie dzieliła później naszego zapału. Wręcz przeciwnie. Wermiszel wcale jej się nie podobał.
Ojojojoj.
Oma robiła też pierogi. Ale nie sklejała ich, tylko zwinnymi palcami skręcała brzegi w równiutki kordonek. Kiedy podziwiałam jej umiejętność, opowiadała, jak za młodu pracowała na majątkach jako gospodyni i tam „dla państwa” trzeba było ładnie podać.
Zawsze jak byłam na wakacjach to robiła mi „bakobstzupe” (niem. Backobstsuppe) z suszonych owoców. Oczywiście własnych! Jabłka, gruszki, śliwki pokrojone w plasterki suszyły się na półeczce nad piecem w kuchni. Najbardziej lubiłam gruszki.
Oma gotowała z nich zupę i zaciągała ją trochę mączką. Dodawała do niej lane kluseczki.
Hmmmm… smak dzieciństwa.
Robiła mi też „dampfnudel” (niem. Dampfnudel) – były to małe bułeczki drożdżowe pieczone na parze. Oma miała specjalną foremkę z kilkoma wgłębieniami, w które układała okrągłe kulki surowego ciasta. Gotowe bułeczki podawała na gorąco. Na talerzu rozrywała je trochę dwoma widelcami i wlewała do środka gorące stopione masło, prosto z patelni. Aż skwierczało.
Przeważnie gotowała obie rzeczy razem, bułeczki i zupę.
Na życzenie dostawałam też ryż z masłem i cynamonem. Proste i taaaaakie dobre.
Cynamon zawsze mi tam smakował. Kiedyś znalazłam w kuchni torebkę z brązowym proszkiem. Powąchałam – oj, cynamon!! Omy nie ma, to podkradnę. Łapczywie (i w poczuciu nie-robienia-dobrej-rzeczy) nabrałam łyżeczkę i wepchnęłam do buzi.
Oj!! za małe grzechy pan Bóg karze natychmiast. Tchu mi zabrakło, oczy zalały się łzami, język się palił i podniebienie gorało!!! Plucie niewiele pomogło.
Od tego czasu wiem, że cynamon używa się w kuchni tylko ostrożnie i tylko do aromatyzowania cukru. A NIE CZYSTY!!!