Moje mazurskie dzieciństwo


Zakazane owoce

12 września, 2013 @ 20:26 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

10 lat?…

Jak już przeżyłam głębokie wody, to czemu nie powtórzyć tej zabawy??

W ogrodzie, dość na początku po lewej stronie był szereg  malin i zaraz przed nimi drzewko z dużymi okrągłymi śliwkami – dziś wiem, że były to renklody. Tam był też szups, więc dość długo nie chodziliśmy w ten kąt. Ale jak już trochę z niego wyrośliśmy, to i odwagi przybyło.

Drzewo renklodowe było jeszcze dość młode, ale miało już sporo owoców. Pewnie śliwki miały dojrzeć, ale zielone, twarde, nieco już słodkie, smakowały wyśmienicie!!
Podkradałyśmy z Moniką, jak nikt nie widział.

Furtka do ogrodu skrzypiała, ale wchodzącego najpierw zakrywała jabłonka (papierówka).
Raz zjadłam akurat jedną śliwę, a w ręku miałam już drugą…
Furtka skrzypnęła… Oma weszła. O rany!! teraz będę miała!!!
Co robić?? Wyrzucić? Nie! szkoda przecież. Dać się złapać? Jeszcze gorzej!
Odwróciłam się plecami. Musiałam mieć dość stracha, bo wrzuciłam całą śliwę do buzi i połknęłam…
W momencie zabrakło mi powietrza, silny ból ogarnął mnie w piersi, aż do pleców… Nie mogłam ani odetchnąć, ani przełknąć, ani wypluć. Śliwa stała w przełyku, sekundy mijały, panika rosła… A tu oma przy furtce za plecami…
– Co tam robisz? Tylko nie rwij śliwek!!!!!
– Hhmmm, nieee – ledwo wydusiłam, nie odwracając się. Oma poszła dalej, a mnie jakoś ta śliwa zeszła do żołądka –  ból nagle ustąpił,  a płuca wciągnęły z wielką ulgą łapczywie porcję powietrza.

Dziś nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby ta śliwka się nie zsunęła? – stałam tam sama, oma nic nie zauważyła, poszła dalej…
Smarkateria jedna!!! Po d… natrzaskać!

Burzowe piwo

29 sierpnia, 2013 @ 21:08 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W okolicy

Może 6-7 lat..

Moje dzieciństwo sięga czasów, kiedy nie było butelkowych napojów. Ciocia robiła dobry podpiwek – uwielbiałam go! Piło się kompoty i herbaty.
A piwo? A po piwo chodziło się z kanką. Np na dworzec.
I tak jednego popołudnia zostałyśmy z Moniką wysłane na dworzec, żeby wujkowi przynieść piwo. Tylko szybko wracać, bo idzie burza.
Pobiegłyśmy, jak zwykle przez tartak, przez tory i dalej na dworzec. Na nasze małe nóżki może 15 minut.
Była tam wtedy pijalnia dla okolicznych degustantów. Chyba czuję jeszcze ten stęchły zapach alkoholu i papierosów i brudnej szarej podłogi…
Nie wiem, czy byli inni goście, może siedzieli przy barze, żeby było bliżej…
Grzmoty było już słychać. I deszcz już padał.
Pan napełnił z kija blaszaną kankę z pałąkiem i przykrywką. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to miałyśmy odczekać, aż burza przejdzie. Ale w domu przecież czekali na nas. I już biegłyśmy z powrotem. W międzyczasie burza rozpętała się na całego, deszcz lał. Pioruny błyskały. Bałyśmy się. Teraz tylko się nie przewrócić i nie wylać piwa.
Przed nami był szeroki pas z torami, może 10 – jako dziecko wydawało mi się bardzo duzo. Pociągi nie jeździły wtedy tak szybko i cicho jak dziś, każdy widać było z daleka. Przez każde podwójne tory trzeba było przeskoczyć, uważać na podkłady, na wysoką trawę pomiędzy torami. Biegnąc przez tory, miałyśmy wrażenie, że pioruny walą nam po piętach, deszcz zalewał nam oczy. Strach dodawał tempa i sił i poganiał paniką.
Monika biegła przede mną.
Przewróciłam się. Uderzyłam kolanami o ziemię, ręce bolały. Widzę ten obraz: ja na czterech, Monika z przodu… Nie zauważyła.
„Monika!!! poczekaj!!!!! Monika!!!!”
Może wstałam sama, może ona mi pomogła? Nie wiem. Ale z kolana leciały z dwie stróżki krwi i mieszały się z deszczem. Widocznie upadłam na jakieś rozbite szkło (butelkę). Kolano mocno krwawiło, czerwona rozcieńczona wodą krew spływała aż do stóp. Noga bolała.
Ale myślę, że dotarłyśmy bez dalszych pioruńskich szkód do domu.
Ze skaleczeniami miałam jeszcze długo problemy. Oma okładała, bandażowała i leczyła domowymi metodami. Wyleczyła. Ale do dziś mam na lewym kolanie dwie blizny.
I wspomnienie „Monika, poczekaj!!!!”

Głęboka woda.

25 sierpnia, 2013 @ 17:14 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W okolicy

Około 8 lat…

Często byliśmy na plaży. Jak podrosłyśmy, to chodziłyśmy z Moniką same.
A jak mama przyjeżdżała, to też chciała parę chwil wykorzystać, żeby odpocząć. A że kochała wodę, więc wyjście na plażę było dla niej tym, co my dziś nazywamy „ładowaniem baterii”.
Babcia nie zawsze to rozumiała, „przecież mamy taki piękny ogród”.
Mama kładła się na kocu na wąskim pasie trawy, pod drzewami. Tu miała nas dość dobrze na oku.
Ale raz nie…

Na zdjęciu na dole nie ma jeszcze pomostu wzdłuż brzegu, który ograniczał teren dla pływających i niepływających. Ale widać płot od „brodzika” dla maluchów.
Za moich czasów było już molo, w formie litery H. Chodziliśmy dużo tymi pomostami, czasem się siedziało i spuszczało nogi na dół. Z Moniką kładłyśmy się też z ręcznikiem na deskach – jak duże.
Jednego dnia byliśmy z mamą na plaży. Nie umiałam jeszcze pływać.
Miałam czerwony materac dmuchany i leżałam na nim na wodzie, wiosłując lekko rękoma. Przepłynęłam sobie fajnie pod pomostem, między belkami i znalazłam się po „zabronionej” stronie. Ale przecież byłam na materacu…
Przede mną stała grupka dorosłych, rozmawiając w wodzie. Widziałam, że mój materac płynie jednemu prosto w plecy. Nie umiałam już zahamować i nie wiedziałam, jak mam go ostrzec, zareagować…
Więc zsunęłam się z materaca do wody. W momencie zapadłam się i straciłam kontakt do materaca. Woda mi bulgotała w uszach, nogi nie miały gruntu. Widziałam przed sobą słupy pomostu – jak sięgnę, to się dociągnę dalej od jednego do drugiego… ale nie mogłam do nich sięgnąć. Widziałam moje szukające ręce, słupy wydawały się być tak blisko… ale nie były… Myślałam, że jakbym sięgnęła do góry do pomostu… Widziałam go nad sobą, pomiędzy bąbelkami, które mnie otaczały… Wyciągnęłam ręce do góry i szukałam zbawiennych desek… Ale nie mogłam sięgnąć… Nie odczuwałam strachu, myślałam logicznie, tylko wszystko było takie dziwne.
Nagle poczułam, że pustka czuje się inaczej. Inne dźwięki, inne powietrze, inne widoki… Jakiś mężczyzna trzymał mnie przed sobą na pomoście i nie puszczał moich rąk – na pewno widział moje wyciągnięte do góry ręce. Nie wiem, czy mówił więcej, ale pamietam, że pytał czy jestem tu sama. „Nieeee, tam siedzi moja mama” „Mam iść z tobą do mamy?” „Eh, tam, nieeee” i szybko odeszłam (na pewno nawet nie podziękowałam za uratowanie życia), byle tylko nie szedł do mamy!
Mama siedziała pod drzewem – właśnie tym ze zdjęcia!, nic nie zauważyła. Może czytała, albo się zdrzemnęła?
Chyba czułam się obserwowana przez mojego ratownika.
Zeby nic nie podpadło, podeszłam do koca „Halo, mamusiu, tralala”. Intonację tego zagadnięcia mam jeszcze w uchu. Chętnie bym ją przeniosła na papier.
Dopiero w zeszłym roku, kiedy byliśmy z mamą w Mrągowie i chodziliśmy po plaży i molo (teraz jest ładne, kilka pomostów, duża platforma), opowiedziałam jej to i pokazałam miejsce w wodzie i to drzewo.

Świat bajek

25 sierpnia, 2013 @ 14:45 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

4-5-6 latek…

Jak każde (no prawie) dziecko mojej generacji, urosłam na bajkach. Tylko moje były tak trochę inne…
Oma miała starą niemiecką książkę z bajkami, pisaną gotykiem.
Monika mi ją dała po babci śmierci – „oma ci zawsze opowiadała z tej książki bajki, na pewno ma dla ciebie większe znaczenie, niż dla mnie”
Och, trzymałam wzruszona tą staroć, pożółkłe kartki i tyle dziecinnych wieczorów.
Teraz ją znów wzięłam w ręce, żeby zrobić zdjęcia. Aż strach przewracać częściowo kruszące się kartki.
Zapach staroci uniósł się do nózdrz – a może tylko tak mi się wydaje…
Wróciły obrazy i omy głos, tykanie zegara. Gardło zrobiło mi się węższe, a pismo się rozmazało…
Idę zrobić kawę.

Jest to zbiór różnych bajek i autorów, na 425 stron. Jest poklejona okładka, ale nie ma już tytułu, ani autora. Jedynie na jednej stronie mogę odcyfrować: Lipsk, 1930, Hendel Verlag, Kinder und Hausmärchen (bajki dziecięce i domowe).

Oma mieszkała wtedy w pokoju od ulicy (sypialni już nie używała). Spała na szerszym tapczanie. I ja spałam razem z nią – ja od ściany.
Uwielbiałam, kiedy mi opowiadała wieczorem bajki. Brałam wtedy tę książkę, a ciężka była w moich małych rączkach i otwierałam na przypadkowej stronie. Tą bajkę mi oma wtedy opowiadała – a znała je wszysktie na pamięć. I ja z czasem też. Ale to nic nie szkodziło. Jeszcze raz.
Przytulałam się z boku do omy, ona obejmowała mnie prawą ręką i przyciągała ciasno do siebie. Było mi dobrze. W rogu tykał zegar stojący – godzina bajek mogla się zacząć…
Oma opowiadała długo i cierpliwie. W którymś momencie zauważałam, że odbiega od treści i plączą jej się inne słowa i imiona…
„Oma, już bredzisz, już nie opowiadaj”.
To słowo „bredzisz” pozostało nam (z Moniką) z dzieciństwa. Jedno hasło i obie do dziś wiemy o co chodzi.


Wybrałam parę stron z książki – bajek albo obrazków, które lubiłam. Tekstów nie umiałam wtedy jeszcze czytać, ale te ilustracje fascynowały moje dziecięce oczy. Często kartkowałam w dzień strony i oglądałam tylko obrazki.
Dziś umiem czytać gotyk, tylko tematy się zmieniły.
Jestem Monice bardzo wdzięczna, że mi tą książkę zachowała. Dziękuję.

Chodzimy lewą stroną drogi

24 sierpnia, 2013 @ 20:59 napisał(a): Beata Kategoria: Lata szkolne - mądrala, W okolicy

Mieszkaliśmy daleko za miastem.
Autobusów nie było, chodziło się pieszo. Do miasta było dobre pół godziny, do kina 20, do kościoła 45 minut, na plażę godzinę.
Nasz dom leżał po drugiej stronie torów kolejowych. Przechodziliśmy na skróty przez tartak, potem krótką aleją pod drzewami, dalej w poprzek przez może 10 torów (chociaż jako dziecko wydawało mi się ich bardzo duzo) i dalej w ulicę Paskową, która wychodziła niedaleko dworca autobusowego (dziś go już nie ma). Ulica Piaskowa miała wtedy dosłowną nazwę, była nieasfaltowana, pełna piasku, bez chodników. Piasek się sypał do sandałów. W deszczowy dzień nie szłyśmy tamtędy, żeby uniknąć błota.
Drogą przez tartak i tory szliśmy zawsze z dworca. W zimie, po ciemku było trochę nieprzyjemnie, zza każdego sztapla z drewnem mógłby ktoś wyskoczyć, ale jakoś miało się wtedy inne poczucie niebezpieczeństwa.
Chodziliśmy też naszą ulicą wzdłuż torów, przez skrzyżowanie ze szlabanami i w kierunku parku i cmentarza, koło targu i „już” byliśmy na rynku w mieście. Albo robiłyśmy zakupy w sklepie przy szlabanach i wracałyśmy. Dziś sobie nie mogę wyobrazić tak daleko iść po zakupy i potem je nieść!! – ale czasy się zmieniają, stajemy się wygodni, samochód zawiezie nas wszędzie.
Któregoś roku, jak przyjechałam, to na ulicy – oczywiscie wtedy bez chodników – koło domu stały tablice: „Chodzimy lewą stroną drogi”. Tak mi się to wryło w pamięć, że do dziś jak idę ulicą bez chodników, to mam głos w głowie: chodzimy lewą stroną drogi!
Nasze cele osiągaliśmy pieszo. Z Moniką chodziłam na plażę, do miasta. Na plażę szłyśmy od ratusza do mola i naokoło jeziora.
Ale czasem powrotnie brałyśmy z miasta taksówkę. Auta stały na rynku i trasa do domu kosztowała 10 złotych (albo 5, jakoś teraz nie jestem pewna).
Pieszo wracałyśmy często koło cmentarza. Wujek (papa) miał na rogu skrzyżowania, po sąsiedzku do ewangelickiego cmentarza, zakład kamieniarski. Tam zaglądałyśmy. Potem czasem podeszłyśmy na drugą stronę na cmentarz do grobu opy – podlać, zmieść liście. Pomodlić się – oma kazała.
Dalej ulica szła naokoło starego parku. Oma zabroniła nam skracać drogę przez park. Tam był „stary cmentarz”, zapadnięte groby, zardzewiałe płoty wokół nich, ruina kapliczki, sucha fontanna, wszystko trochę tajemniczo i ciemno – tam chyba nigdy nie dochodziło słońce. Ale przede wszystkim… było krócej! A co tam oma wie? No i nie przyznawałyśmy się, że ciągle tam skracałyśmy. Dziś mogę się przyznać, że nawet jak sama szłam, to brałam często tę drogę. Ok, teraz widzę to inaczej…
W parku była też wieża Bismarcka – zamknięta, otoczona płotem (rzeczywiście? chyba tak), stanowiła dla mnie dziwne tajemnicze miejsce, bez dostępu.
Później miałyśmy rowery. Dwa jednakowe czarne, moi rodzice kupili. To często jechałyśmy nimi po zakupy, czy na plażę, albo drogą w pola aż do mostu, czy Nikutowa, albo na śliwki do dzikiego sadu do Karwii.

Opa

24 sierpnia, 2013 @ 16:57 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

Dziadka pamietam mało. Zmarł zanim urodził się mój brat Jarek, więc ja miałam trzy latka. Można by pomyśleć, że odszedł, żeby nowemu robić miejsce – mama musiała zajść akurat w ciąże.
Mam tylko parę migawek, obrazów.
Opa nie lubił chustek na głowach. A ja byłam malutka, to mi oma chusteczkę wiązała. Widzę siebie, jak podchodzę do biurka przy oknie (zawsze! tam stało), opa coś pisał. Spojrzał na mnie (może go zagadnęłam?), krzyknął i zdarł mi jednym ruchem moją – chyba czerwoną – chustkę.
Dziadek zmarł na raka. Leżał na koniec w „małym pokoiku”. Był to pokój między sypialnią a „małą kuchenką”, wszystkie pomieszczenia można było chodzić na okrągło. Łóżko stało wzdłuż okna z głową w kierunku sypialni.
Jeszcze jeden obraz: parę osób stojących przy łóżku, ktoś poprawia opie pierzynę, podnosząc ją i wstrząsając.

1. zdjęcie to może 25-lecie (w ostergarten) – oma trzymała później ten wianek w szafie, w pojemniku ze szklaną kopułką. Czasem go otwierałam i oglądałam tą srebrną koronkę. Nie wiem, kim są te dzieci w tle. Może kuzyni mojej mamy z Nowego Miasta? wiek by pasował.
2. i 3. zdjęcia zrobione są na bielawie (patrz „Stary dom”) na reszcie muru młyńskiego, obok za dziadkiem była pompa.
5. na ławce przed furtką na bielawę. Jako dziecko znałam ją już tylko zmurszałą i zarośnięta. Haha, w tych krzakach też był szups! (p. „Szups”)

Zorza polarna

24 sierpnia, 2013 @ 16:36 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

Widziałam ją raz jako dziecko i ten widok pozostanie mi chyba na zawsze głęboko w pamięci.
Miałam parę lat, może 6-8. Byłam u babci na Mazurach.
Którejś nocy – był bardzo wczesny ranek, ale ja jeszcze głęboko spałam, babcia przyszła do mojego łóżka i wyciągnęła mnie na podwórko.
„Wstań i chodź ze mną, jest zorza polarna”.
Co chciała od mnie? Jaka zorza? ja chce spać!!! Ale posłusznie poszłam za babcią przed dom.
I stałam potem na podwórku patrząc w niebo, a nade mną tańczyły różowo-fioletowe-zielonkawe światła, przesuwały się płynnie po niebie, zmieniały kształty i odcienie, rzucając na ziemię coraz inne światło.
Kiedy dziś to wspominam, dokładnie widzę siebie tam , na tym mazurskim podwórku, zaspaną, wpatrzoną z wygiętym karkiem w niebo, kręcąc się wciąż w okół siebie, śledząc ruchome pasma.
Zawsze, kiedy widzę dziś gdzieś zorzę polarną – na zdjęciach, filmach – dostaję gęsiej skórki, tamto wspomnienie wraca, obrazy odżywają.
Jedno z moich marzeń życiowych jest zobaczyć jeszcze raz zorzę.

Szups

24 sierpnia, 2013 @ 16:02 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

W wielu miejscach wokół domu był „SZUPS” – tak nam opowiadano – a szups popycha dzieci, dlatego nie wolno tam chodzić.
Później zrozumiałam, że w ten sposób trzymano nas z daleka od niebezpieczeństw i pojęłam też skąd pochodziła nazwa tego stwora: szups, z niemieckiego „schupsen” = „popychać”.
Szups był w dużym ogrodzie, gdzie rosło wiele dobrych rzeczy, szczegolnie np. koło malin, gdzie stało młode drzewo renklod, które zielone były bardzo twarde i smaczne, ale właściwie miały dojrzewać… Za domem było szambo przykryte deską, jak się ją podniosło, to można było wołać w rurę i było echo… Kilka szop, kurnik…
Dość miejsc gdzie małe dziecko mogłoby narobić szkody, szczególnie sobie.
Tam wszędzie czyhał na nas szups.
Baliśmy się go, ale ja byłam dość ciekawa i dociekałam różnych prawd życiowych sama.
Kiedy raz byłyśmy z kuzynką Moniką same, (nie wiem gdzie była ciocia, czy babcia, mój brat) namówiłam ją, żebyśmy sprawdziły na strychu, czy tam rzeczywiście jest jakiś szups.
„Na pewno nam tylko tak gadają”.
Monika dała się przekonać, ale nie tak całkiem, szła po schodach ostrożnie za mną. Stare deski skrzypiały, światła nie było, tylko 2-3 szklane szybki w dachu (zamiast dachówek) dawały troszkę jasności.
Doszłyśmy do środka pomieszczenia, a ja tak na wszelki wypadek głębiej w ciemne kąty nie zaglądałam – tam by pewnie było najciekawiej, ale kto wie…
„Widzisz, mówiłam, że tylko nas straszą, na pewno w innych miejscach też żadnego szupsa nie ma”.
Monika przyjęła moją teorię z ulgą, ale chyba bardziej dlatego, że wyprawa na strych dochodziła tym do końca.
Wróciłyśmy do schodów, ostrożnie i cicho, nie odwracając się tyłem…
Ja stąpnęłam pierwsza… i zwaliłam się z wielkim hałasem (i pewnie krzykiem) za jednym razem prosto na dół.
W pamięci wrył mi się obraz: ja leżę powyginana i poplątana na dole przed schodami, a u góry widzę Monikę, która tupiąc, wymachuje rękoma i drze się w panice „szuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!!szuuuuuups!!!!!”
Na tym kończy się moja pamięć, nie wiem czy wyciągnęłyśmy z tego wychowawcze wnioski, czy może dorośli konsekwencje.
Ale już sto razy śmiałam się do łez, jak to opowiadałam – jedno z mich ulubionych wspomnień.

Oma

24 sierpnia, 2013 @ 16:00 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

Moja babcia nie była zwykła „babcia”, tylko OMA. Nazywaliśmy ją wszyscy oma. Oma była oma i tyle.
Jako dziecko nie wiedziałam skąd to było. Z niemieckiego? Nie, bo babcia jest Grossmutter. Babcia miała na imię Jadwiga, po niemiecku Hedwig, więc sobie ułożyłam, że OMA to skrót od Hedwig.
Dopiero później pojęłam, że oma, to niemieckie Oma = też babcia, tylko tak milej, mało które niemieckie dziecko mówi do swojej babci Grossmutter, ale prawie wszystkie – Oma.
Do wujka, Moniki taty mówiliśmy „papa” = też z niemieckiego, tatuś. Ale nie tylko Monika tak mówiła, ja i Jarek też. I do cioci mówiliśmy „usi” – to niemiecki skrót dla Urszuli (Ursula – Uschi). Wtedy nie myślałam, dlaczego tak jest, po prostu tak było: oma, papa, usi – to było moje dzieciństwo.
Dopiero kiedy w szkole uczyłam się niemieckiego i później w Niemczech poznałam język potoczny – to zrozumiałam wiele tych mazurskich dziwności.
Nie myślałabym, że kiedyś moje dziecko będzie używało na co dzień słów Oma, Papa, Ostern, Stall…
A mnie moja oma często nazywała „żabka, żabcia”.
Oma była dla mnie zawsze bliską osobą, intensywnie związana z moim dzieciństwem i młodością.
Później mieszkaliśmy w Działdowie, Skarżysku i w Toruniu – ale pojęcie „dzieciństwo” jest dla mnie synonimem Mrągowa i omy.
Jak patrzę na stare zdjęcia – trochę się uchowało, mimo przeprowadzek i przesiedlenia – to oma zawsze trzyma mnie przytuloną do siebie. Zawsze tym samym chwytem, po lewej stronie, przy sercu.

Stary dom

24 sierpnia, 2013 @ 15:59 napisał(a): Beata Kategoria: W domu, Wstęp - mój mały światek

Dzieciństwo spędziłam na Mazurach w Mrągowie.
Urodzono mnie tam w styczniu 1957. Rodzice studiowali w Warszawie i mieli do wyboru: dać dziecku w papierach znane miejsce urodzenia i transportować maleństwo później, pociągiem, w zimie, do dziadków, albo przewieźć w naturalnym opakowaniu i urodzić na miejscu. Podjęli dobrą decyzję. Co mi po Warszawie!? Czy „miejsce urodzenia: Warszawa” zrobiłoby ze mnie innego człowieka? A Mrągowo jest MOJE.

Do trzech-czterech latek byłam stale u babci, gdzie wtedy jeszcze dużo mówiono po niemiecku. No i nasiąkłam… Kiedyś rodzice przyjechali i mój tato nie mógł się ze mną porozumieć, bo ja po niemiecku, a on nic.
Ok, nadszedł czas, żeby dziecko zabrać w inne kręgi, aby się nauczyło polskiej mowy. Jak rodzice to potem powiązali z pracą, nie wiem.
Ale we wszystkie późniejsze lata, praktycznie aż dorosłam, wakacje i ferie spędzałam u babci, dlatego Mazury są dla mnie miejscem pochodzenia. Tam urosłam, tam spędziłam dzieciństwo.
Mieszkaliśmy dość daleko poza miastem, na Działki Sołtyskie 2 – później zmieniono na Przemysłową 3.
Dom był zakupiony przed wojną i już moja mama wbiegła jako 6-latka na to podwórko. Więc w murach tkwi długa tradycja rodzinna.
Mieliśmy tylko dwóch sąsiadów, rodzinę Niedźwieckich zaraz za płotem, w kierunku Karwii – tam też były dzieci, ale ja pamiętam tylko Irkę. Nasze psy pałały zwierzęcą nienawiścią do siebie. Kiedyś się tak pogryzły przez plot, że nasz Topaz zachował z tej bitwy rozerwane wzdłuż ucho i potem jedna połowa mu stała, a druga zwisała – wyglądało dość śmiesznie. Baliśmy się tamtego burka, którego wołali Mopi.
Kawałek dalej był dom Marcinkowskich. Tam był chłopak Sigi (chyba tylko tam mieszkał), który jadł surowe kartofle i później wyjechał z rodzicami do Niemiec, z nim mieliśmy niewiele wspólnego. Ale zimą chodziliśmy na ich staw na łyżwy.
Kawałek w inną stronę, w kierunku pól była rodzina Wasilewskich – i nasza koleżanka Krysia.
To wszystko.
Później rozbudowano teren wokół nas, postawiono fabrykę drewna i zabawek, dudki ze zbożem. Kiedyś zajechały autobusy… I byliśmy w środku. Ot, rozwój.
Jak byliśmy w zeszłym roku z moją mamą w Mrągowie, to – jadąc od Karwii – do końca nie poznała swojej ulicy, aż stała przed naszym domem.

Babcia mieszkała na parterze – my (mój brat i ja) razem z nią. Na piętrze mieszkał brat mamy z rodziną.
I moja kuzynka Monika – nieodłączna dusza mojej mazurskiej przeszłości. Wszystkie wspomnienia łącza się z nią, rosłyśmy razem jak siostry.
Monika jest rok i trzy miesiące starsza ode mnie, ale dzieliły nas dwie klasy, więc było to dla mnie jak dwa lata.

Od ulicy był „ostergarten”* – to z niemieckiego: ogród wielkanocny. Dlaczego miał taką nazwę? Może tam zachodziły zające z jajkami, bo tak blisko ulicy? Był to ogród z kwiatami, więc może w Wielkanoc kwitło już coś, przebiśniegi? Nie wiem.
Wejście do domu było z tylu, od podwórka. To widoczne na zdjęciu – to „entre”, tam było małe pomieszczenie (może kiedyś garderoba) i dalej pokój mieszkalny babci. Właściwie tamtędy wychodziliśmy tylko czasem do ogrodu.
Główne wejście prowadziło do sieni i prosto do babci, albo schodami do góry – do Moniki. W sieni były jeszcze drzwi do piwnicy (tam siedziały w kątach czasem grube żaby) i do „małej kuchenki”, która później została przebudowana w łazienkę.
Na podwórku były jeszcze w szeregu szopa, kurnik, a za rogiem chlewik (jako dziecko pamiętam tam świnie, później białe indyki) i dawny wychodek. Za chlewem był duży teren „hinterstal”* – znów z niemieckiego: hinter dem Stall = za chlewem. Tam było dużo miejsca do zabawy i dojście na płytę „na piwnicy”, pod którą znajdowała się piwnica – jak sam nazwa mówi. Płyta miała może 50 m² i pełne słońce aż do zachodu, a w rogu można było między dachami domu i kurnika patrzeć na podwórko.
Z podwórka szło się do ogrodu owocowo – warzywnego. Tam zawsze było coś do pracy i zbierania, co nie zawsze mi się podobało. Praca mi się nie podobała – jedzenie było OK, ale tu opowiem więcej.
Jak przeszliśmy ogród, to czekała nas „bielawa” – miejsce do suszenia bielizny i bielenia jej w słońcu. Fajnie było się szukać, ganiać, zawijać między powiewającymi prześcieradłami. Ok, dziecięce rączki nie zawsze były czyste i babcia rzadko się cieszyła… Wokół bielawy były jeszcze grządki z kartoflami, a w rogu rósł kasztan samosiejek, którego babcia ochrzciła „Maciuś” (a może Kajtuś?).
Na bielawie chętnie się bawiliśmy, bo tu było dużo zieleni, trawa, krzaki, był cień i woda z pompy. Ta pompa należała do dawnego młyna, którego wielki kamień młyński przez wiele lat spoczywał w głębi ziemi, aż do zeszłego roku, kiedy obecny właściciel wygrzebał go koparką i dźwigiem. Był też kawałek dawnego młyńskiego muru – można było sobie odstawić różne rzeczy. Dopóki nie doprowadzono wody do domu, pamiętam babcię noszącą wiadrami wodę z tej pompy.
Z podwórka schodziło się trochę na dół – tam była, między ulicą a drogą do pól, duża łąka i szopa, w której dziadek produkował kiedyś dachówki. Dziś stoją na tym całym terenie wielkie dudki – tak je nazywaliśmy – silosy zbożowe, chyba 6, może 8.
To był dom mojego dzieciństwa, jakże inny od dzisiejszego. Ale mamy dobry kontakt do nowego właściciela i zawsze chętnie zaglądamy tam i podziwiamy ile serca, pomysłów i energii włożył w stare mury.
Otaczały nas pola lniane, zbożowe, łąki (gdzie były również wykopy na ćwiczenia wojskowe), staw.
Babcia wychodziła na bielawę – stamtąd miała daleki widok na cały nasz dziecięcy rewir aż do starego zawalonego mostu – i wolała „huhu”. To było słychać, nawet w największym wykopie. Znak, że należy szybciutko zasuwać do domu.

* nie używam prawidłowej pisowni, po niemiecku pisze się trochę inaczej, bo te określenia nie miały dla nas niemieckiego znaczenia, tylko były spolszczone. Jak rowniez: oma, opa.