W jednym z otrzymanych przeze mnie emalii padło pytanie: co było powodem, że piszę na ten temat.
Odpowiedz jest bardzo prosta. Po opublikowaniu artykułu „Daleka podróż” dostałem późnym wieczorem telefoniczną wiadomość, żebym: „no… proszę… skontaktuj się tutaj… z domem”. To mnie skłoniło do zastanowienia się nad tym, czym i gdzie jest „mój dom”, co ta dzwoniąca osoba sama pod pojęciem „dom” rozumie i postawiłem sobie pytanie: „Gdzie jest mój dom?”.
Ale wróćmy do tematu.
Rok po ostatnim, wspólnym urlopie wychodziła moja córka za mąż. Ponieważ jest jedynaczką, był to dla mnie niesamowicie ważny dzień, bo prawdopodobnie jedyny tego typu w moim życiu. Przygotowania szły pełną parą. Razem z młodymi szukaliśmy odpowiedniej sali na ślubną zabawę, dobrego cateringu, by każdemu smakowało, ślubnej sukni, garniturów itp. Kilka rzeczy kupiliśmy podczas wiosennego pobytu w Toruniu, reszta została załatwiona tu na miejscu. Ponieważ spodziewaliśmy się większej grupy gości z Polski, szwagra z Kanady i kilkunastu osób z dalszych okolic Niemiec, szukaliśmy do wynajęcia na kilka dni pokoi lub małego mieszkania. Każdego dnia mieszały się z sobą radość i oczekiwanie, nerwowość i spokój. Każdy dzień, każda godzina zbliżała nas do tego, jednego dnia.
W przeddzień ślubu zjechała się większość gości, między innymi moja rodzina. Rodziców i rodzeństwo z partnerami oraz szwagra z Kanady zakwaterowaliśmy u nas w domu, myśląc, że przecież musi to być fantastycznie, jeśli raz uda się umieścić całą rodzinę pod jednym dachem. Ile to będzie rozmów, ile śmiechu i radości. Piątkę kuzynek i kuzynów zakwaterowaliśmy w centrum miasta, w wynajętym na ten czas mieszkanku, a pozostali goście dostali pokoiki w hotelu. Kuzynostwo razem, starzy daleko. Myślałem, że będzie to frajdą dla młodych ludzi. Myślałem…
Przyjechali. Radości z powitania nie było końca. Panie poszły się odświeżyć do łazienek, a panowie na taras wzmocnić się piwkiem. Po kolei przybywało gości, taras zapełniał się. Każdy chciał coś wypić, każdy był zmęczony po podróży, więc latałem, przynosiłem, wynosiłem, podawałem… cieszyło mnie, że każdy był zadowolony i czuł się dobrze. Tylko mój ojciec wyglądał inaczej niż zwykle. Założył okulary przeciwsłoneczne, choć słońce aż tak nie świeciło, rękę trzymał jakoś dziwnie, ostrożnie, jakby go coś bolało…
Goście mieszkający w hotelu opuścili nas dosyć szybko, byśmy mogli we własnym, rodzinnym gronie, przejść na język polski. Przeszliśmy, porozmawialiśmy i dowiedziałem się co dolega ojcu… Po raz kolejny został zmaltretowany przez mamusi pieścidełko, wielkiego „labradorka”. Do połamanych na wiosnę żeber, poprzez kilka bolesnych upadków, doszło tym razem podbite oko (wstrząs mózgu nie wykluczony), rozbity łokieć i inne mniejsze okaleczenia. Już podczas mojego wiosennego pobytu w Toruniu próbowałem mamie wytłumaczyć, że taki duży pies może być przyczyną bardzo groźnego wypadku i że mają go w dobre ręce oddać. Że tak duży i silny pies nie jest odpowiednią zabawką dla starych, słabych osób. Nie zrozumiała mnie wtedy, albo nie chciała zrozumieć. Napięcie ostatnich dni i widok obrażeń ojca doprowadził mnie do tego, że powiedziałem jej bardzo bezpośrednio, wzburzony, bez osłonek, nie wybierając słów, co o tym myślałem. Że wiem kto będzie winien, jeśli ojcu coś poważnego się stanie. Nie prowadziłem wtedy monologu. Nie! Pomagała mi w tym czynnie część mojego rodzeństwa, która niestety z czasem zapomniała o własnym udziale w rozmowie. Potem rozeszliśmy się po domu, gdyż rano trzeba było szybko wstać, a oczekiwał nas bardzo długi dzień.
Nadszedł dzień ślubu.
Ciąg dalszy nastąpi.