Zum Inhalt springen


…chciałbym wam coś opowiedzieć… - Wszystkie podobieństwa do osób oraz wydarzeń istniejących w rzeczywistości jest niezamierzone i zupełnie przypadkowe.


(4) Gdzie jest mój dom?

Z kościoła pojechaliśmy do Wilmshausen, miejsca zabawy weselnej. To było niemieckie wesele, odbywało się w Niemczech, 90% gości było z Niemiec. Staraliśmy się wprowadzić polskie elementy, ale każdy z nas bawi się inaczej. Nam się podobało, innym gościom też, tylko mojej polskiej rodzinie nie. Zabrakło im tam wszystkiego, od obsługi przy stole, dobrego jedzenia… do napojów wyskokowych na stole. No cóż smaki są różne i w południowej Hesji nie smakuje najwidoczniej Polakowi, a już żeby po wódkę chodzić…
Wesele zorganizowali młodzi, tak jak ich było stać i tak jak się tu robi. Dostali od swoich, ponad 80 gości – studentów, prawników i miłośników koni – bardzo pozytywne echo, wesele to jest do dziś mile wspominane. Był obficie zastawiony bufet – szwedzki stół i dość dobrze zapełniony bar, przy którym można było sobie wziąć piwo, polską wódkę (pieniądze Wam zwróciliśmy), wino, do oporu, lub też usiąść do rozmowy. Para młoda nie chciała butelek z alkoholem na stołach, ani palenia na sali. Rodzina została w każdej przemowie pozdrowiona po polsku, pan młody nauczył się nawet kilku zdań. Były wkładki muzyki polskiej… Za mało…?
A ile my dołożyliśmy do wesela, dlaczego tylko czy aż tyle, czy mamy honor czy też nie – pozostanie naszą sprawą.

Byliśmy rozczarowani „polską” biernością i odczuwalną niechęcią. Odczuwaliśmy to jak bojkot.
Rodzice nie udzielali się w niczym (tatuś zatańczył 2-3 razy), mimo, że kilka osób ich zagadywało (im znanych i obcych), nie dali się wciągnąć do żadnej rozmowy. Młodzież robiła znudzone wrażenie (nie tylko na nas). Tylko szwagier bawił się dobrze i szczerze. Dziękujemy. Zabawę można tylko przygotować, bawić trzeba SIĘ samemu.
Kiedy chcieli już przed północą jechać do domu, pokierowały mną emocje i rozczarowanie, wyrwało mi się parę rozżalonych zdań. Wiem, że Beatka też zareagowała na to niecierpliwie i bez zrozumienia.

Jedno „dziecko” wypłakiwało mi w ramię, jakie to problemy ma przez babcię. Że stoi w drodze do jej szczęścia… Pocieszałem jak mogłem, słowami… wzburzony jej płaczem i zachowaniem rodziny użyłem też słowa „ona” mówiąc o babci. A na zachowanie form zewnętrznych, zwraca(ła) zawsze dużą uwagę. Na „zewnątrz” musi(ało) być wszystko OK! Nikt z „obcych” nie miał prawa wiedzieć, co się dzieje w środku…

Zabawa trwała do rana. Na gości z Polski czekały zapłacone taksówki, aby ich bezpiecznie rozwieźć do domów. Nasza młodzież opuściła wesele ostatnią taksówką, więc czy był to rzeczywiście taki „horror” jak mi moja siostra pisała? Po imprezie ogarnęliśmy trochę lokal, część jedzenia zapakowaliśmy i o około 6:00 pojechaliśmy do domu.
Następnego… bzdura! Tego samego dnia, z samego rana o 9:00 byliśmy znów na nogach. Zaplanowane było, że młodzież (po wyspaniu się) podskoczy do Wilmshausen dokończyć porządki, czyli wstawić stoły i krzesła do odpowiedniego pomieszczenia i ewentualnie zatańczyć krótko z miotłą. Zostawiliśmy im tam muzykę, napoje i coś do jedzenia… Myśleliśmy, że sprzątną, razem posiedzą, że mając teraz czas dla siebie poopowiadają sobie o czymś, pojadą potem do mieszkania młodożeńców i spędzą razem pozostały, wspólny czas. Młodzi mieli dużo dobrowolnych ofert pomocy od kolegów, ale odmówili, bo przecież miało być dosyć pomocników. Jeszcze podczas zabawy potwierdzały dzieciaki ich chęć pomocy. Ale po wyspaniu nie przyszły do domu, gdzie były oczekiwane, tylko zostały wysłane do miasta na obiad. I w ten sposób para młoda została sama, bez pomocników. My pomóc nie mogliśmy, gdyż dom był pełen gości. Tak było nam przykro, córki i jej wstydu przed rodziną zięcia, która spontanicznie im pomogła w tych porządkach.
A ja usłyszałem w międzyczasie jedno zdanie mojej siostry skierowane do mnie, że: „nie myślisz przecież, że moje dzieci będą sprzątały brudy po obcych”… co mnie bardzo uraziło, bo na sali nie było brudno i gości brudasów też nie mieliśmy. Po usłyszeniu tego poszedłem do mojego pokoju, kilka razy odetchnąłem głęboko, napięcie tych dni się rozładowało i moje serce zwariowało… lekarz… pogotowie… szpital…

Beatka, która nie wiedziała co będzie ze mną, kursowała między szpitalem a gośćmi… A goście zupełnie samodzielnie czekali… na obsługę. Biedna Beatka. Zarzucono jej później, że nie dosyć obsługiwała…
Nikt z nich nie zainteresował się moim zdrowiem. Ani mama, ani tata, o rodzeństwie nie wspominając. Nie zapytali, nie zadzwonili. Czym zasłużyłem na taką karę z ich strony? Czy moimi ostrymi słowami do mamy pierwszego dnia? Nie wiem. W późniejszej korespondencji zarzucono nam:

  • za mało wódki na stole – krytykowane w kilku różnych wersjach.
  • po jedzenie trzeba było iść do bufetu.
  • jedzenie nie smakowało – również w kilku wersjach (nawet dzieci miały w dzień po weselu, kiedy na obiad postawiliśmy weselne jedzenie, w mieście coś zjeść, bo „tego co było w domu by nie jadły, są przyzwyczajone do innego jedzenia” – ciekawe, że pozostałym 80 osobom smakowało.
  • dalekie drogi – 25 km na cywilny i potem 6 do kościoła, 4 z kościoła na zabawę, 5 do domu. Poza USC odbywało się wszystko w Bensheim – młodzi mieszkają w tym mieście, więc było wszystko „na miejscu”.
  • wrodzoną chciwość Beaty – bo gazeta weselna (zrobiona przez przyjaciół) kosztowała 3€ i ojciec pana młodego licytował kawałek tortu weselnego (wszystkie pieniądze z zabaw były przeznaczone dla młodych).

„To, co zrobiliśmy rodzicom” – pozostało dla mnie do dziś tajemnicą. A, że „pierwszy raz nie czuli się u nas dobrze” – bo pierwszy raz nie oni byli najważniejsi, tylko para młoda.

Ja byłem w szpitalu, nie mogłem się nawet pożegnać. Tylko raz, jednym słowem, spytali się o mnie, po zajechaniu do domu. Ja bylem jeszcze kilka dni w szpitalu, wyników badań jeszcze nie było, ale nikt więcej już nie zapytał, nie zadzwonił, co dały badania, co ze mną…

Tej nocy próbowali chyba po cichu wyjechać i wyjechali by bez słowa. Może Beatka się myli, że chcieli wyjechać bez pożegnania, ale gdy się obudziła, to byli gotowi i pakowali się już do samochodu, a szwagier z Kanady, który miał jechać z nimi, nie obudzony przez nikogo, jeszcze spał.

Co my robiliśmy by zmienić tą sytuację?

  • Napisaliśmy list – bez odpowiedzi.
  • Telefonowaliśmy – bez zainteresowania z drugiej strony.
  • (Odpowiedzią na to były obraźliwe emaile od części rodzeństwa.)
  • Napisaliśmy drugi list. Odpowiedź: kilka zarzutów, niektóre paradoksalne + mamy milczeć + „przeproście po prostu”. Doczytano się między linijkami naszych listów czego tam nie było.
  • Chcieliśmy przyjechać – odmowa mamy bo „nie chce, żeby nad nią sądzono”.
  • Córka napisała list do babci – brak odpowiedzi i od tego czasu milczenie wobec córki.
  • Przed ślubem siostrzenicy napisaliśmy list podsumowujący, którym chcieliśmy zakończyć wszystko, zapomnieć (tak jak tego chciano) i zacząć stosunki od nowa. Spotkanie na tym ślubie, byłoby wielką szansą dla nas wszystkich. Po liście zostaliśmy wyproszeni z wesela. Ten list opublikuję niedługo.
  • Spotkanie w czasie urlopu na Mazurach, po długim nagabywaniu ojca – odbyło się w restauracji, bez zaproszenia nas do domu moich rodziców.
  • (W międzyczasie dalsze niemiłe emaile i komentarze (ukryte) na blogu, oraz obraźliwe wpisy w jednym z internetowych serwisów.)
  • Każdy nasz krok, którym próbowaliśmy sytuację rozładować, tylko ją pogarszał. Teraz już nie będzie dalszych.

Tak pożegnał się ze mną mój dom rodzinny. To już nie jest mój dom!

Mój dom jest tu gdzie mieszkam i żyję. Bez zakłamań i uprzedzeń. Mój dom to moja własna rodzina, moi najbliżsi!

[audio:https://jarmusz.pl/wordp/media/audio/feel-m.mp3]

Autor:
Jurek - 21 lutego 2009 o 17:35
Kategoria:
Sprawy rodzinne i ...
Tags:
 
Trackback:
Trackback URI

« Widok z okna… – Ostatni list. »

3 komentarze

  1. Zdziś

    Powiedz kochany, co takiego napisałeś w tamtym liście, że nie mogliśmy się na ślubie Izy bawić z wami?
    Zajrzyjcie w maju do nas.

    #1 Komentarz napisany 22. lut 2009 o 17:57:14

  2. Jurek

    Hallo „Zdzisiowie”,

    dzięki za zaproszenie. Jak będziemy w pobliżu, to zadzwonimy. Powinno się udać!

    #2 Komentarz napisany 23. lut 2009 o 15:33:48

  3. Beata

    Chciałabym tu dodać (co do mojej „wrodzonej chciwości”), że gazetę weselną ja kupiłam dla rodziców Jurka, jak i dla nas i chętnie zapłaciłam za te egzemplarze po 5 Euro. Mam nadzieję, że rodzina zabrała pamiątkowy druk ze sobą, a niemieckie teksty też nie powinny sprawiać trudności.
    Dla rodziny z Polski załatwiłam kwiatki, bo trudno, żeby je więźli z kraju. Zwrotu oczywiście nie chcieliśmy, bo hojnie obdarowali parę młodą. Ale gość z Zagłębia Ruhry czuł się pominięty „szkoda, gdybyśmy wiedzieli, że organizujesz kwiaty, to byś dla nas też mogla zamówić”. 
    1. nie było moim zadaniem gości krajowych pytać, czy im zamówić bukiety, a trzy godziny drogi i jedną noc przetrzyma każdy kwiatek.
    2. chętnie oddałam moje kwiaty, bo właściwie potrzebowałam wolne ręce, ale pieniążków (zwrot mi proponowano)  za nie też nie wzięłam.
    Poza tym do dziś mi ta osoba nie odpowiedziała, gdzie i kiedy doznała tej mojej „wrodzonej chciwości”.

    #3 Komentarz napisany 05. kwi 2009 o 21:54:20

Sorry, the comment form is closed at this time.