Od godziny już ziewałem na dworcu kolejowym, oczekując nadejścia pociągu. Wytrzeszczałem z nudów oczy do kilku po kolei dam, również ziewających w rozmaitych kątach sali, doczekałem się nawet skutku „robienia oka”, gdyż jakaś młodziutka blondynka z białym noskiem, usteczkami jak listki róży, z oczami jak listki błękitnej portulaki pokazała mi zwinięty w trąbkę język, czerwony jak listek polnego maku — i… nie wiedziałem, co dalej przedsięwziąć dla zabicia czasu.
Na szczęście weszło do sali dwu młodych studentów, zabłoconych aż do bród-mierzwinek, zmęczonych drogą i roztargnionych. Jeden z nich szczególnie, jasny blondyn o przecudownym profilu, był dziwnie rozmarzony czy zrozpaczony. Usiadł w kącie, zdjął czapkę i co chwila chował twarz w dłonie. Towarzysz kupił i wręczył mu bilet, usiadł obok i co chwila pociągał go za rękaw.
— Czegóż rozpaczasz? Jeszcze może być wszystko dobrze. Antoś, słyszysz…
— Nie… to darmo, umrze, ja wiem… ja wiem… może nawet już…
— Dajże pokój! Czy ojciec miał kiedy tego rodzaju ataki? — Miał… od trzynastu lat na serce chory; pił… czasami. Pomyśl, nas ośmioro, małe dziewczęta, matka słabowita. Do emerytury brakuje pół roku… To dola!
— Zobaczysz, że mu przejdzie, Antek!…
Dzwonek uderzył; w sali powstał zamęt, porywanie pakunków, deptanie się wzajem po odciskach, tłumne odpychanie od drzwi wchodowych szwajcara, gwar i zamieszanie. Wsiadłem do tego samego wagonu klasy trzeciej, w którym umieścił się blondynek student. Kolega odprowadził go, posadził jak chorego w kąciku ławki obok okna i usiłował pocieszać, choć mu to nie szło i słowa więzły w gardle. Twarz blondyna drgała od czasu do czasu kurczowo i powieki zsuwały się na jego zamglone oczy.
— Antoś, bracie — mówił tamten — zobaczysz no… jak Boga kocham! przekonasz się, do wszystkich diabłów!… Zadzwoniono po raz drugi i trzeci, pocieszyciel wybiegł z wagonu i, gdy pociąg ruszył, przesyłał towarzyszowi dziwne ukłony, jakby mu groził pięściami.
W wagonie mnóstwo było ludzi prostych, Żydów, dam w salopach szerokich jak Zatoka Biskajska; gadano, zdobywano miejsca kułakami, palono papierosy.
Student stanął przy oknie i patrzał, patrzał…
Za spotniałą szybą przesuwały się pasy iskier jak rozpalone do czerwoności druty, kłęby pary i dymu jak wielkie kłaki waty, które wiatr darł na strzępy i ciskał o ziemię. Dymy te wlokły się po małych krzakach rosnących tam w dole na zmoczonej deszczem ziemi. Zmierzch dnia jesiennego zalewał krajobraz półświatłem, pełnym jakiejś nieopisanej, posępnej melancholii.
Biedny, biedny chłopiec…
Patrzał wzrokiem zagasłym, jakim patrzy pustka smutku bez granic, który zachodzi aż w dziedzinę mądrości. Wiedziałem, że w pustce tej jest jeden tylko rdzeń stały: — niepokój. Wiedziałem, że na ten rdzeń nawija się cieniutka niteczka nadziei, bardzo długa, wybiegająca z jakichś nieznanych krosien, ukrytych poza granicami świadomości. Nikogo nie widział, nic nie słyszał śledząc bezmyślnie kłęby dymu. Wiedziałem, jak mu jest źle, jak wolno posuwa się dlań pociąg, jaki on zmęczony, jak by chętnie teraz płakał, gdyby mógł. Niteczka nadziei łechce mu serce: kto wie? — może wyzdrowieje ojciec, może się wszystko ułoży…
I nagle — zgadłem ! — krew uciekła z te j twarzy, wargi zbielały i zatrzęsły się, szeroko rozwarte oczy z przerażeniem patrzały daleko, daleko. W przestrzeni martwej dotąd i pustej — coś ożyło, jakby ręka z grożącym palcem wyciągała się ku niemu, jakby wiatr zawołał: — Strzeż się!
Nitka nadziei pękła i naga, nadmiernie bolesna prawda, w którą nie wierzył do tej chwili, przeszyła mu serce jak miecz nagi.
Gdybym się był wówczas do niego zbliżył i powiedział mu, że jestem duchem, który wszystko wie, że wiem dobre dla niego wieści, że ojciec jego nie umarł w tej chwili — byłby mi upadł do nóg i uwierzył. Wyświadczyłbym mu łaskę niewysłowioną…
Lecz nie poszedłem do niego, nie uścisnąłem mu ręki. Wolałem przyglądać mu się z pilną i nienasyconą ciekawością brata-człowieka.
Stefan Żeromski