Moje mazurskie dzieciństwo


Boże Narodzenie.

15 grudnia, 2013 @ 20:07 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, Lata szkolne - mądrala, W domu

Prawie corocznie jeździliśmy do Mrągowa na Święta. Wtedy były dwa tygodnie ferii, to zostawałam tam i rodzice przyjeżdżali mnie później odebrać.
Oma piekła wszystko sama, pierniki ozdobione migdałami, marcepanowe kulki (marcepan robiła z kartofli i olejku migdałowego) i różne inne ciasteczka.
Mazurskie choinki to tylko świerki – kluły i szybko się sypały. Mieszkając w Skarżysku mieliśmy zawsze jodły – te stały do moich urodzin, 21 stycznia. Dziś też kupuję tylko Nordmann- albo Edeltanne (jodły), droższe, ale trwałe.
Na Wigilie przygotowywała każdemu Bunter Teller – talerz pełen słodkich różności, a czasem nawet były pomarańcze. Ten zwyczaj pochodzi z Niemiec i dziś ja dalej go pielęgnuję, robię Bunter Teller dla córki ekstra, a dla nas wspólny. Te pomarańcze najchętniej obierałam w pasku, jak jabłko i kroiłam albo gryzłam, bo lubiłam tą białą powlokę. Ale tato kazał mi ciąć skórkę w łódeczki, bo TAK SIĘ obiera pomarańcze.
Prezenty wieźliśmy ze sobą. Jak byłam mała, to nic nie załapałam, ale później wspólnie pakowałam.
Często zatrzymaliśmy się jeszcze w Warszawie, przy takich pawilonach i tam kupiono jeszcze to i owo.
Jednego razu nie zapomnę – w sklepie papierniczym mama zachęciła mnie, żebym sobie coś wybrała. Moja uwaga padła na otwarte niebieskie pudelku na górnym regale w lewym rogu, z kredkami. Och, jakie piękne i tak dużo, w kilku rzędach, chyba 80 za 90 złotych (było jeszcze inne pudełko z 120 kredkami za 180 zł). Całą drogę jechałam, ciesząc się na te kredki, bo takich nigdy nie miałam, już sobie wyobrażałam, jak je w szkole wypakuję…
Ale te kredki dostała Monika. Byłam rozczarowana, w ukryciu obcierałam łzy, tym bardziej, że Monika miała ładne rzeczy (kredki, pióra) z Niemiec. Mama powiedziała później, że kupimy je kiedyś jeszcze raz, nie ma problemu.
Ale później = kiedyś już nikt o tym nie myślał.
Choinka była u omy na dole i na górze u Moniki. Udekorowane były kolorowymi bombkami – były też bombkowe ptaki z piórkami, anioły, mikołaje, serca, niektóre z dziurką i harmonijką w środku – pamiętacie takie? Były również słomkowe gwiazdki i pierniki. No i szopka!
W Wigilie wysyłano nas, dzieci na dwór, żebyśmy patrzyli za pierwszą gwiazdą. A jak ją upatrzyliśmy to biegliśmy do domu. Czasem był dzwonek – to Mikołaj zadzwonił, że odjeżdża dalej. I wtedy świeciły się dziecięce oczy, bo pod choinką zostawił zawsze różne prezenty. Najpierw byliśmy wszyscy u babci. Łamaliśmy opłatek. Śpiewaliśmy niemieckie i polskie kolędy. No, babcia bardziej śpiewała, a reszta przytakiwała i dośpiewywała. Potem rozpakowaliśmy prezenty – były od babci i od nas, dla nas i dla Moniki z rodzicami.
Później pomogliśmy zabrać prezenty i poszliśmy do góry. Tam była też choinka (zdjęcie) i nowe prezenty – tym razem od cioci i wujka. I tam jedliśmy wieczerzę. A ciocia gotowała dobrze!!
Raz – dla piesków też coś było pod choinką – Topaz coś wywąchał, bo rzucił się pod udekorowane drzewo i nieomal je przewrócił. Po feriach mieliśmy opowiedzieć jakąś historię świąteczną, to opisałam (nooo…trochę ukwieciłam) właśnie to i dostałam 5.
Kiedyś dostałam różową koszulę nocną (chyba od rodziców) – a to były czasy, że wiele pięknych rzeczy nie było – cienka, letnia, z wycięciem V, krótkimi rękawami i koronką. Najpiękniejsza jaką dotąd miałam. Rodzice byli jeszcze na górze, ja poszłam już na dół spać, bo nie mogłam się doczekać, żeby ją ubrać. W sypialni nie było grzane, odczuwalne zero stopni – a ja w pięknej różowej koszuli z koronkami. Dość szybko zauważyłam, że mi jest za zimno, ale nie ważyłam się wyjść z łóżka, bo poza pierzyną było jeszcze zimniej. Mama przyszła, zauważyła różową koszulę, op… i kazała natychmiast ciepło się ubrać. Szkoda… taka ładna koszulka. Ale w głębi byłam mamie chyba wdzięczna, bo potem było mi cieplej.
Do kurnika też kazali chodzić w nocy, podobno zwierzęta w Wigilie coś mówiły. Ale nasze były jakieś niegadatliwe, jedynie gmerały na grzędach, bo je obudziliśmy.
Czesław Niemen (jeżeli się nie mylę) śpiewał kiedyś „nowoczesną” kolędę „O Jezusie, Jezusie, dziura w obrusie”. Dla nas była to innowacja, i miałyśmy wielką frajdę. Ale babcia nie popierała takich durnot i zabroniła nam to śpiewać. Zeby uchronić przed gniewem omy kartkę z tekstem, Monika schowała ją do lampy na korytarzu. Haha – od tego czasu wiem, że nic się nie chowa do lamp, bo pierwszy kto ją zapali odkrywa wyrafinowaną skrytkę. Ale to był wujek… Dał Monice kartkę i radził lepiej schować, zanim oma ją dostanie w ręce.
O śnieg nie musieliśmy się martwić – na Mazurach był zawsze!! A tato miał w samochodzie łopatę i worek piasku, gdyby na szosie zawiało. Przez ferie jeździłyśmy z Moniką na łyżwach – chodziłyśmy do Marcinkowskich na staw.
Jednej nocy był wieli mróz, potem piękny dzień – oj, idziemy na staw! Z daleka już zobaczyłyśmy ciemną wodę. ??? jak to?? nie zamarznięty??? Oj, był zamarznięty. Ale widocznie mróz go ściął bezwietrznie, cała powierzchnia stawu była przezroczysta jak szkło, widziałyśmy rośliny, nawet zamarznięte rybki. Ale się dziwnie jeździło – jak po wodzie! Jak się najeździłyśmy, to już nie było lustra, tylko porypany i porysowany lód.

1. Ulica Dziadki Sołtyskie (wtedy) przy zakręcie, parę metrów przed naszym domem. W tle widać składnicę drewna. Ja pcham Jarka w wózku.
2. Poniżej naszego podwórka, koło warsztatu dziadka. W tle pociąg na torach i alejka, którą zawsze chodziliśmy do miasta „na skróty”, przez tory.
4. Na naszym podwórku, za prawym brzegiem zdjęcia była brama prowadząca na dół do warsztatu dziadka. Dziś tego widoku nie ma – są silosy.
3. Lód na „jeziorku” w starej żwirowni, naprzeciw naszego domu.

Czas tyka

02 grudnia, 2013 @ 20:32 napisał(a): Beata Kategoria: Jeszcze oma - już nie dzieciństwo, W domu

Chyba najważniejszą pamiątką po babci jest mój zegar.
Duży – ten z bajki o kózkach, które się do niego chowały przed wilkiem.
Stary stojący zegar, z wahadłem i gongiem, co by zmarłego obudził. Zegar bije o pełnej godzinie i w pół. Ale miał zawsze błąd w technice i bił na 35 minut.

Rosłam z tym zegarem i zawsze był to “mój zegar”, a babcia utrzymywała, że to ja go dostanę po jej śmierci. Każdy w rodzinie o tym wiedział.
Dlaczego tak mi był bliski? Babcia opowiadała, że jako malutkie dziecko, jak płakałam i marudziłam, to mnie stawiała z wózkiem koło zegara i szybko byłam spokojna. Może patrzyłam na błyszczące wahadło, słuchałam tykania?… Nie wiem. A może widziałam kózki??

Wyjechaliśmy do Niemiec i moje marzenie o zegarze porzuciłam z bólem serca, bo jak go ściągnąć (prawnie)?
Nie będę wracać “jak”, ale mamy go już od wielu lat u nas. Bije każdą godzinę i pół.
Po śmierci babci zegar był u rodziny, gdzie czekał na dalsze losy i został w tym czasie odrestaurowany, wyczyszczony, nawet kornik przegoniony. Niestety pan restaurator był zbyt dokładny – a ja nie powiedziałam na czas, że nie ma nic zmieniać – i ustawił bicie punktualnie na pełną godzinę i na 30 minut. Ojej! szkoda, przecież on ZAWSZE bił o 35, to był jego charakter, z błędem – taki ludzki. Ale tyle lat minęło i się przyzwyczaiłam do 30.

Jako dziecko nie umiałam pojąć, że babcia śpi w pokoju, gdzie ten zegar bije. A ona zawsze mówiła “ja go wcale nie słyszę, a jak nie mogę spać w nocy, to liczę raz, dwa, trzy…”.
Dziś bicie należy do odgłosów naszego domu i nie słyszymy go. Też mogę się położyć obok i spać. Ale jak w nocy (wszystkie drzwi są otwarte)  nie mogę spać, to liczę raz, dwa, trzy… Tak samo jak oma.
Tylko jak mamy gości i zegar bije, to każdy podnosi oczy z trwogą. I wtedy go słyszymy.
A gong ma potężny. Ale głos głęboki, ciepły, uderza powoli biiiim baaaam.
Babcia podwiązywała młotki bandażem. A  ja podkleiłam płytę plastrem – akurat mi się uzmysłowiło, że obie użyłyśmy materiału opatrunkowego, haha.
Pamiętam, że babcia trzymała w nim, na dole , w kartoniku właśnie opatrunki, bandaże, watę, jod, rywanol.
A ja? staromodną srebrną szufelkę z miotełką do zmiatania okruchów ze stołu – babcia też taką miała, ale gdzieś się zagubiła. Moją mam po jednej pacjentce.

Co 4-5 dni trzeba pociągnąć odważniki – trrrrr trrrr trrrrrr – jedną ręką ciągnę za łańcuch, a drugą podnoszę odważnik, który każdy waży 3,8 kg.  Ale nie mogę znieść, jak zegar staje – to mnie boli, kojarzy mi się z „zegar stanął, ktoś odszedł”. Wyjeżdżając na urlop zatrzymuję go.

Przy zegarze były zawsze robione zdjęcia rodzinne, urodzinowe, spotkania.
Jedno, ostatnie zasługuje na wspomnienie! Odwiedziliśmy omę już po jej 100 urodzinach. „Zrobimy zdjęcie, przy zegarze”. Oma: „Ale ja muszę mieć zęby, gdzie są moje zęby?” Oma zawsze miała problemy z zębami, nowych robić się „nie opłacało, bo już jestem taka stara”. Ojej, gdyby wiedziała, że dożyje 100, to mogłaby pięć razy robić nowe protezy. Na koniec zębów w ogóle już nie używała i Monika gdzieś je dobrze i pewnie schowała. Więc zaczęło sie szukanie schowka. Wreszcie siedziałyśmy w trzy – oma i dwie wnuczki – przed zegarem, oma uzębiona. Ptaszek leci… a oma mówi: „Ale ja nie mogę się szeroko uśmiechnąć, bo mi zęby wypadną”. Oj, hahahaha.

Zegar ma już około 100 lat. Mam nadzieję, że dalej będzie funkcjonował i kiedyś nasza córka znajdzie miejsce dla niego, a lubi takie starocie, bo mają duszę.

Wielkie spanie

01 grudnia, 2013 @ 22:17 napisał(a): Beata Kategoria: W domu


 
„Człowiek potrzebuje  miejsca, choćby było małe,
O którym może powiedzieć, patrz, to jest moje.
Tu żyję, tu kocham, tu odpoczywam,
Tu jest moja ojczyzna, tu jest mój dom”.
 

 

W sypialni nad łóżkiem małżeńskim babci i dziadka wisiało białe płótno w czarnej ramce z wyszytymi wersami.
Ten napis miała mama – o ile pamietam, to go kiedyś w ostatnich latach życia babci dostała od niej. Mama dała wyprać, złożyła i trzymała w honorze. Parę lat temu dostałam to płótno – i teraz ja je schowałam, żeby się nie  zniszczyło. Od mamy wiem, ze był to prezent pożegnalny i ślubny dla mojej babci od „państwa” Wittich z majątku Fuchsberg koło (dawnego) Królewca, więc musi mieć ok. 85-90 lat.
Nawet byśmy mogli go znów napiąć na ramkę i powiesić w naszej sypialni – tylko na razie mamy sypialnię „karaibską”.
Jako dziecko nie rozumiałam tekstu, tylko znałam sens, bo mi powiedzieli. Ale ten napis należy do symboli mojego dzieciństwa.

Jako dziecko spałam w sypialni z babcią w ich dawnym łóżku. Ja spałam na tylnym łóżku, a babcia z przodu. Obok stały szafki nocne, takie z marmurowym blatem i na dole z drzwiczkami. Czasem słyszałam w nocy, kiedy wszystko było cicho, jak korniki borowały w starym drewnie. Chrup, chrup…
Później oma przeniosła się do dużego pokoju, gdzie spała na tapczanie, zwijając swoją pościel na dzień w gruby wałek w kierunku głowy. Lubiłam się tam czasem szybko położyć, poczytać.
Wtedy, jak  przyjeżdżałam na wakacje, to spałam w przednim łóżku.
W sypialni nie było grzane, zimą było tam bardzo zimno, mróz malował kwiaty na szybach… od środka. Oma zginała materac, kładła w środek klukę (termofor), a w pokoju grzałyśmy przy piecu pierzynę i poduszkę. Nahajcowane składałyśmy, żeby nie tracić ciepła i biegiem leciałyśmy do sypialni. Materac odkryć, poduszkę położyć, wskoczyć i oma przykrywała mnie pierzyną. Teraz już tylko było ułożyć sobie klukę i wystawić nos do oddychania. I gotowe mazurskie spanko!

Jak rodzice przyjeżdżali, to oni spali w dużym łóżku, a ja na tapczanie wzdłuż nóg. Tam była brzydka sprężyna, która gniotła w żebra. A jak jeszcze tato chrapał (i to jak!!!) – no to nocka była dluuuuga.
Nie pamiętam, gdzie Jarek spał. Było jeszcze jedno łóżko, w rogu pokoju, dawne dziecięce (moje, ale kto wie, czyje jeszcze), które można było rozciągać (kiedyś nawet jedna ciocia tam spała) – może tam? Przez pewien czas na pewno, bo pamiętam, jak oma w burzę do wytargała z tego łóżeczka i próbowała budzić, a on przelewał się śpiący przez ramię (oma bała się burzy i często była gotowa do szybkiej ucieczki z domu, ubrana z papierami w ręku).

Raz byłam chora, leżałam wtedy jeszcze na tylnym  łóżku. Pisałam coś piórem i postawiłam sobie kałamarz na nocny stolik. Babcia upominała, żeby nie pisać , bo wyleję atrament. Ale co tam babcia wie?… Było mi chyba za daleko, bo ustawiłam sobie ten kałamarz w wgłębienie na poduszce. Oczywiście nie trzeba było dużo, żeby się źle poruszyć i cały atrament wylał się na białą poduszkę. O rany!!! Plama na pół poduszki. Zeby oma nie zauważyła, to… obróciłam poduszkę na drugą stronę (na spód) Juhu! mądrala. Ale kiedyś zauważyła…
Od niej mam ekologiczną metodę wywabiania plam – zalać mlekiem, dać leżeć, nawet aż mleko skwaśnieje, jak trzeba zalać nowym. Nie uwierzysz – atrament wyszedł bez śladów.

Ostatnie przeżycie w sypialni było chyba najpiękniejsze. Jechałam do omy z Jurkiem, żeby jej przedstawić mojego przyszłego męża. W pociągu opowiadałam mu, jak wyglądają pomieszczenia, pytając się „jak babcia nas położy? może Jurka w małym pokoiku (co prawda bez drzwi, z zasłoną, ale oddzielny pokój).
Jak zajechaliśmy, to zobaczyłam ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że pokryte były oba łóżka w sypialni. Wooow! Babcia taka postępowa!? Toć my jeszcze bez ślubu… Ale pointa była przy kolacji. Moja stara mazurska babcia spojrzała na nas „dzieci, nakryłam wam w sypialni” i klując wzrokiem Jurka dodała: „Jurek, ufam ci”.
Eeeeehh!!  Po tym, to nawet chyba się nie ważyliśmy dotknąć za ręce, jak aniołki leżeliśmy w dziadkowym i babcinym łóżku.
No,  oma była jeszcze z 19 wieku – inaczej wychowana, pewnie nawet sobie nie umiała wyobrazić, że kobiecie też można by „ufać”.
Haha, a jak wróciliśmy, to pierwsze pytanie mojej mamy było: „jak was oma położyła spać?”

Nowa łazienka

01 grudnia, 2013 @ 21:30 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie

Pamiętam, jak babcia nosiła w wiadrze wodę z bielawy z pompy. To było dość daleko, bo przez cały ogród.
W domu nie było wtedy bieżącej wody.
W kuchni stało w rogu krzesło z miską – tam oma zmywała  naczynia (wodę grzała na piecu). Chyba  się też tam myliśmy, bo pamiętam stojące szczoteczki do zębów i mydło w mydelniczce. A pod krzesłem było wiadro na zużytą wodę. Do tego wiadra tez siusialiśmy – tak na pół stojąco pół w kucki (jak na dworcu).
A raz myślałam chyba,  że jak wiadro jest pełne, to ma ciężar i mogę sobie usiąść na brzegu… Nie, nie było dość ciężkie. Jak tylko usiadłam, to wiadro się gibnęło, ja siedziałam na podłodze, a płynna zawartość kuchennej toalety spływała mi po plecach od karku  do tyłka.
Oma strasznie była zła – no pewnie, musiała nie tylko zmyć podłogę, ale i mnie.
Na większe posiedzenie „gros” (siusiu było „klein”)  chodziliśmy w ciągu dnia za róg domu, gdzie koło chlewika była ubikacja. Taka prawdziwa, z drewnianymi drzwiami, deską z wycięciem i widoczną treścią rodzinnych trawień w ciągu miesięcy. Na ścianie wisiała na gwoździu przycięta na kawałki gazeta, którą w celu zmiękczenia tarliśmy między dwoma rękoma. A na ścianach siedziały długonogie pająki przyglądały się poczynaniom.
Wieczorem chodziło się na topek = na nocnik (z niem. Topf, Nachttopf).
W sobotę była kąpiel – cynkowa balia napełniona wodą, w środku kuchni, zmieściła wszystkie dzieci – 3. Może i jedno po drugim, a może na raz. Ale widzę obraz: któreś  z nas stoi gołe w balii i babcia mydli plecy.

I kiedyś – musiałyśmy już być w szkole, bo Monika pisała, a ja czytałam – dostałam list: „Beatka,  przebudowali „małą kuchenkę” i mamy teraz łazienkę, z ubikacją i wanną. Nawet ciepła woda jest”. No, ta ciepła woda to była nadal w soboty – dzień kąpieli – kiedy ciocia napaliła w piecu. Od tego pieca było też ciepło w nowej łazience. Resztę tygodnia nie było tam ogrzewania, siusianie było szybkie. Ale do dziś dostaję dreszczy, jak toaleta jest zimna. Brrrr.

Zioła i ziółka

27 listopada, 2013 @ 20:34 napisał(a): Beata Kategoria: W domu

Mazurskie powietrze jest zdrowe. Czego żywym dowodem była oma, która dożyła (prawie) zdrowo 100 lat i 8 miesięcy, bez lekarzy i lekarstw. Jedynie czasem potrzebowała “tabletkę z krzyżykiem”. Opowiadała mi często, że już jako małe dziecko umiałam dostawić krzesło do kredensu, wdrapać się na nie i wyszukać tą “z krzyżykiem”.

Jednak tu i tam trafiały nam się różne dziecięce i młodzieńcze przypadłości. Oma należała do pokolenia, które nie wrzucało tabletek, tylko parzyło herbatki.

Ojej. Tak… te herbatki.
Szczególnie napar z piołunu!, który nam babcia parzyła na żołądek. Mnie się już przeważnie poprawiało, jak tylko słyszałam tą nazwę. Samo zielsko zbieraliśmy na łąkach, bo oma brała je na karmę dla indyczek. A pewnie co zostało, to my dostaliśmy w herbatce – beeeee.
Czasem, jak miałam nudzenie, mdłości, to dostawałam na łyżeczce coś bardzo niesmacznego. Miałam szybko łyknąć i popić. Efekt był natychmiastowy, albo przeszło, albo biegłam szybko wymiotować – w obu przypadkach: poprawa.
Kiedyś, już jako bardzo dorosła kobieta, pojęłam wspomnienie. Babcia dawała mi po prostu na łyżeczce… wódkę.

Zbieraliśmy też pokrzywę i lipę. Lipę dostawaliśmy na przeziębienia – prawdziwe listki z kwiatem zalane wrzątkiem, nie tutkę papierową na sznurku. Pachniała aromatycznie i smakowała.

Nie wiem, czy dziś dzieci mają czasem robaki. Bo i z czego?  Z hamburgera? Marchewki znają (jeżeli w ogóle) z supermarketu, ręce myją antybakteryjnymi mydłami. A przy komputerze też nie ma robaków.
Ale my byliśmy z innych czasów.  Owsiki, glisty…
Jarek miał kiedyś jakieś – oma dostrzegła na nocniczku. Oj, zaraz była terapia: jagody, w każdej postaci, kompot, surowe, suszone. I ciągłe sprawdzanie zawartości nocnika. Pamiętam, że ja też kiedyś musiałam jeść jagody, dużo jagód. Ok, to była fajna rzecz, smakowały. A i ja zauważyłam raz u mojej córki ruch, gdzie go nie powinno być – jagody!!!!

Małe skaleczenia kazali oblizać i iść się dalej bawić.
Większe, jak się zrobiło zapalenie były miękczone w wodzie mydlanej. I okładane rywanolem.
I „kruka” (a może kluka? od Klucke – niem. kwoka) = termofor, była nieodzownym rekwizytem i pomagała na wszystko.
Oma miała recepty na każde schorzenie.

Oma miała tez swój system ostrzegawczy. Czasem ptak się zawieruszył i uderzył w okno. To był zwiastun złych wiadomości. Oma zawsze się po takim uderzeniu obawiała, co ten dzień jeszcze przyniesie. I przeważnie przyniósł jakieś zmartwienie, zły list, problem w domu. I babcia wtedy mówiła: „widzisz, ptak uderzył w okno, wiedziałam”…
W inne dni też czasem nadarzyło się coś niedobrego, i bez ptaka. Może po uderzeniu przyginało się wydarzenia? Ale pozostało mi do dziś, że jak się ptak zabłądzi w moje okna, to dostaje dreszczu, wracają babci słowa… Otrząsam się, bo w takie rzeczy nie wierze… Ale wolałabym, żeby mój dom obleciał, przecież ma oczy, widzi gdzie leci.
A czasem sobie taki posłaniec w tym locie skręcał kark i leżał potem przed oknem, skąd trzeba było go sprzątać. Brrrr.

Makaronowy deszcz

30 września, 2013 @ 21:55 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

Oma gotowała smacznie.
Robiła sama makaron.
Lubiłam się przyglądać, jak wałkowała ciasto, cięła w paski, potem je układała w kilka warstw i szybkimi ruchami kroiła na cienkie paseczki. Tak szybko nie mogłam patrzeć, jak nóż tworzył makaron. Na koniec lekkimi ruchami rąk rozrzucała pocięty makaron po stolnicy.
Robiła zawsze trochę więcej makaronu i suszyła na następny raz.
Do suszenia rozkładała go na papierze w sypialni na łóżkach.
Kiedyś tak sobie leżał, ładnie podeschnięty…
Byłyśmy z Moniką w sypialni. Zaczęłam przesypywać suchy makaron między palcami. Łamał się i spadał z suchym szelestem na papier.
„Deszcz, deszcz…”
Monika dała się wciągnąć w zabawę.
„Deszcz, deszcz”
No i wydeszczyłyśmy z makaronu babci wermiszel.
Ale nie dzieliła później naszego zapału. Wręcz przeciwnie. Wermiszel wcale jej się nie podobał.
Ojojojoj.

Oma robiła też pierogi. Ale nie sklejała ich, tylko zwinnymi palcami skręcała brzegi w równiutki kordonek. Kiedy podziwiałam jej umiejętność, opowiadała, jak za młodu pracowała na majątkach jako gospodyni i tam „dla państwa” trzeba było ładnie podać.

Zawsze jak byłam na wakacjach to robiła mi „bakobstzupe” (niem. Backobstsuppe) z suszonych owoców. Oczywiście własnych! Jabłka, gruszki, śliwki pokrojone w plasterki suszyły się na półeczce nad piecem w kuchni. Najbardziej lubiłam gruszki.
Oma gotowała z nich zupę i zaciągała ją trochę mączką. Dodawała do niej lane kluseczki.
Hmmmm… smak dzieciństwa.

Robiła mi też „dampfnudel” (niem. Dampfnudel) – były to małe bułeczki drożdżowe pieczone na parze. Oma miała specjalną foremkę z kilkoma wgłębieniami, w które układała okrągłe kulki surowego ciasta. Gotowe bułeczki podawała na gorąco. Na talerzu rozrywała je trochę dwoma widelcami i wlewała do środka gorące stopione masło, prosto z patelni. Aż skwierczało.
Przeważnie gotowała obie rzeczy razem, bułeczki i zupę.

Na życzenie dostawałam też ryż z masłem i cynamonem. Proste i taaaaakie dobre.
Cynamon zawsze mi tam smakował. Kiedyś znalazłam w kuchni torebkę z brązowym proszkiem. Powąchałam – oj, cynamon!! Omy nie ma, to podkradnę. Łapczywie (i w poczuciu nie-robienia-dobrej-rzeczy) nabrałam łyżeczkę i wepchnęłam do buzi.
Oj!! za małe grzechy pan Bóg karze natychmiast. Tchu mi zabrakło, oczy zalały się łzami, język się palił i podniebienie gorało!!! Plucie niewiele pomogło.
Od tego czasu wiem, że cynamon używa się w kuchni tylko ostrożnie i tylko do aromatyzowania cukru. A NIE CZYSTY!!!

Różnostki

30 września, 2013 @ 20:35 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu

3-4 latka?
Te zdjęcia są prawdopodobnie z tego samego czasu.
Nasze torebki… Oj pamiętamy je z Moniką i mamy do dziś swoje hasło do śmiechu: “a torebką chcesz???!!!” .
No bo czymś trzeba się bić- widocznie te torebki dobrze nam służyły. Samych bójek nie pamiętam – może Monika lepiej, bo jednak była starsza.
Ale mam przed oczyma obraz: stoję przed Moniką, dość rozeźlona w dziecięcej główce, torebką biorę morderczy zamach aż zza głowy. “Torebką chcesz? bo dostaniesz!!!”




Z jedną lalką łączy mnie kolejne doświadczenie typu “przeżyłam to bez szkody”. Ta bardzo mi ją przypomina i jakoś chodzi mi Wojtuś po głowie.
W pokoju u omy był duży kaflowy piec.  Często widziałam, jak oma otwierała drzwiczki i wrzucała drzewo, papier. Ogień w środku fascynował mnie.
Raz byłam sama w pokoju. Co chodzi małemu dziecku po głowie? kto tam zajrzał?
Rozebrałam lalkę, otworzyłam drzwiczki pieca – małe paluszki umiały już podnieść rygiel… i wrzuciłam mojego Wojtka.
W sekundzie buchnął ogień do góry w piecu, ale i przez otwór na pokój – na mnie. Pamiętam, że tak się przestraszyłam, że upadłam do tyłu na pupę. Jeszcze kilka sekund mogłam przerażona patrzeć jak ogień stopił moją lalkę.
Ale wiedziałam, że zrobiłam coś zabronionego, bo ogarnął mnie strach, czy aby oma nic nie zauważy.


Tego misia nie pamiętam. Ale chyba go lubiłyśmy. Jednak najpiękniejsze są moje rajstopki!

Nie pamiętam też tej zabawy z czapkami. Myślę, że wujek nam je zrobił.

Topaz

17 września, 2013 @ 21:55 napisał(a): Beata Kategoria: W domu, Żyjątka

Topaz – wnuczek Azy – towarzyszył nam prze wiele lat dzieciństwa.
O jego pochodzeniu ze świętokrzyskiego gwałtu rzeźniczego świadczył zawsze wesoło, wysoko i okrągło podniesiony ogon. Jak i jedno ucho z czubkiem na bakier.
Kiedyś pogryzł się przez płot z Mopim od Niedźwieckich i zachował z tej walki rozdarte wzdłuż właśnie to „bakierowe” ucho – później jedna połówka stała, a druga wisiała sobie.
Topaz był ostry i jak jego mama, nie lubił, jak ktoś obcy wchodził w jego rewir. Kiedy biegał wolny zawsze miał założony metalowy kaganiec.
Ale jak mi kiedyś z wielkiej radości powitania walnął tym kagańcem w łokieć, to myślałam, że wakacje spędzę z gipsem.
Listonosz wiedział, że lepiej nie wchodzić na podwórko, a od furtki było za daleko wołać, więc na pocztę wisiała plastikowa tutka – skrzynek się wtedy nie używało.
Topaz żył przez długi czas w łazience – do końca nie wiedziałam dlaczego, przecież mieliśmy jeszcze wybieg po Azie (później stanęła tam altanka), ale tak po prostu było i tyle.
Było z kim gadać, jak się siedziało na ubikacji, a Topaz zawsze chętnie słuchał i nie zaprzeczał. A i niejedne dziecięce łezki pocieszał i zlizał z policzków. Topaz zawsze wyczul, jak ktoś był smutny, czy nieswój – taka psia empatia.
Problemem było, kiedy mieliśmy gości. Przecież kiedyś musieli też do toalety, a Topaz już tam na nich czekał…
Mieliśmy metodę: gościa sadzało się u omy przy stole i wprowadzało Topaza. „Jak siedzi przy stole, to nie jest wróg” – pies powąchał, dał się podrapać i już była wielka przyjaźń i absolutne bezpieczeństwo, nie tylko przed psem, ale i przed resztą świata.
Przy stole u omy nie było rozmów o zwierzętach (i innych brzydkich tematów). Ani zwierząt.
Jak Topaz pacnął łapą w klamkę, to wszystkie drzwi się otwierały. I tak czasem się zdarzało, że w czasie jedzenia nagle otworzyły się drzwi i Topaz, a za nim w asyście Asik, chciały wpaść do pokoju. Oma tylko spojrzała… Oba psy robiły dwa kroki cofkę, stawały w progu słupem, patrząc durnie – bo umiały drzwi otwierać, ale nie zamykać – potem siadały na progu, jeden obok drugiego i nie ważyły się już oddychać.
Wiesz, że pies może się wstydzić? Wypuściłam raz wieczorem Topaza, żeby się wysiusiał. Wybiegł chętnie z łazienki, podbiegł do altanki i już chcial podnieś nogę… spojrzał na mnie. Pobiegł za róg altanki, ale ja też poszłam dalej. Spojrzał, nogę spuścił, pobiegł za róg w kierunku hinterstal. Ja za nim. Patrzył na mnie i nie siusiał, poszedł znów dalej. O rany!!! sikaj!!już!!!
Dopiero jak go zostawiłam w spokoju i nie szłam za nim, to zaraz wrócił zza rogu zadowolony, merdając ogonem i pobiegł do domu. No wstydliwy taki.
Ostanie zdjęcie Topaza (tu z mamą) mam już z dorosłego czasu, kiedy odwiedziłam omę z moim własnym dzieciątkiem. Ciekawie zaglądał, co to jest tam na tapczanie.

Aza

14 września, 2013 @ 19:50 napisał(a): Beata Kategoria: Lata szkolne - mądrala, W domu, Żyjątka

Może 10 lat?

Scan-130824-0002-5Innym czteronogiem przy domu była Aza – wilczur. Aza mieszkała na podwórku w budzie z wybiegiem.  Buda miała dwa pomieszczenia, przedzielone w środku deską. A wybieg był może 3×3 metry.

Do Azy przyjeżdżali czasem milicjanci z innym psem. Wtedy nas dzieci wysyłano gdzieś…
Aza później miała małe i znów przyszła milicja i je zabrała.

Ale jednego dnia, raniutko, Monika przyszła do mojego łóżka
– Beatka, obudź się, Aza urodziła małe, i tak duuuuzo!
Ojejej, Aza urodziła tego roku 11 szczeniąt!
Tego roku było wesoło i pełno psów na podwórku, ciągle trzeba było je zbierać do kupki. Frajda dla dzieci.Scan-130824-0011-1

Nie wiem, czy milicja je wtedy wzięła, bo o ile pamiętam, to brano tylko kilka (chyba 5). A co z resztą???

Jednego my chcieliśmy zabrać – ja i mój brat. Rodzice cierpliwie wysłuchali jamrowania i żebrania. Pewnie sobie pomyśleli: czemu dziecko unieszczęśliwiać i odmawiać? zabierzemy, a smarkaczom samo się znudzi.
Kiedyś nie było tylu różnych imion dla zwierząt domowych, koty były Kicie, a psy Azy (czasem Burki).
Więc nasz piesek też się nazywał Aza.

Dopóki był malutki, to mieszkał z nami w domu – nie pamiętam, kto z nim wychodził… Później zamieszkał w budzie u ludzi, gdzie mieliśmy garaż. Tam trzeba było nosić jedzenie. A czasem, jak szliśmy na spacer, to Azę zabraliśmy ze sobą.
Pamiętam, że kiedyś zapomnieliśmy smyczy i zabraliśmy ją z łańcuchem. Jarek chciał ją prowadzić, a Aza łaziła z tym kilkumetrowym łańcuchem, gdzie chciała i plątała się ludziom pod nogi.

Oczywiście przygoda z własnym pieskiem szybko się znudziła. Tato zabrał Azę wtedy do Końskich, do swojej rodziny. Później kiedyś zdradził, że taki plan miał od początku.

Aza dobrze sobie tam żyła i chroniła dom. Szczególnie nie lubiła pijaków. Jak się kiedyś jeden przypadkowo wtoczył przez bramkę na podwórko, to go trochę potargała…
W sąsiedztwie mieszkał rzeźnik, który dostarczał regularnie odpadów. No i Azunia, mazurska dziwka, prawdopodobnie z wdzięczności za dobre wyżywienie, puściła się raz a dobrze z rzeźniczym sąsiedzkim psem.
Z tego nielegalnego związku powstał m.in. Topaz. Jego wzięliśmy kiedyś w czasie odwiedzin u babci i przy następnej okazji przewieźliśmy dalej do Mrągowa.
I tak Topaz wrócił na mazurską ziemię i zastąpił swoją babcię Azę (której już nie było).

Na pierwszym zdjęciu nie jestem pewna, czy to jest Aza, czy Topaz. Bo taką zgiętą obrożę miał Topaz, ale temu psu stoją oba uszy, a Topazowi tylko jedno.

Asik

12 września, 2013 @ 21:23 napisał(a): Beata Kategoria: Czas przedszkolny - małe i głupie, W domu, Żyjątka

Scan-130824-0002-4Jak to się należy w takim domostwie poza miastem – muszą być psy.
Jednym okazem tego gatunku był mały mieszaniec, trzy razy zgwałcony za rogiem, Asik.
Asik trafił do rodziny na piętrze – czyli do Moniki, z przypadku i zapomnienia… Haha.

Jednego dnia wujek wrócił z pracy, trochę rozweselony. Zjadł wygodnie i spokojnie obiadek – a ciocia gotowała dobrze! Nie wiem ile czasu minęło, ale kiedyś mu się przypomniało:
– Ach. Moniczka, Moniczka, patrz, coś ci przyniosłem – i wygramolił z kieszeni spodni wymiętolone coś żółtego, co się ruszało.
Ohhh!! piesek!!!!

Taaaaak, to był Asik, wtedy mały i słodki i mięciutki. Taki fajniutki, że dziecięce oczy i ręce nie mogły się nacieszyć.
Asik potem urósł, do wielkości kota i zrobił się niedobry i złośliwy. Monika go kochała, ale mnie on nienawidził.
Bałam się go, szczególnie jak szczerzył swoje maleńkie zęby na mnie i dławił się własnym warczeniem.

Wujek, czasem w przypływie dobrego humoru, zabawiał się z nami i wsadzał nas na kredens w kuchni (czasem też na szafę w sypialni – tam było więcej miejsca). Świat z perspektywy 18o cm jest dla małego dziecka niesamowicie ciekawy! Jak wujek miał dużo ochoty, to zrobił nam jeszcze kogel-mogel i jadłyśmy go na szafie. Ale zdarzało się, że dosadzał nam (a może tylko sama tam siedziałam?) Asika. O matko!!! Asik pewnie sam się bał tak wysoko, ale mnie paraliżowała ta wymuszona bliskość na tym pół metra².

Raz Asik spał na Moniki tapczanie, a ja siedziałam obok. Jak śpi, to może mogę go pogłaskać? No mogłam. To jeszcze raz. Asik spał. Nabrałam odwagi i pogłaskałam znów. Nic. Oh, jeszcze mnie nie ugryzł, więc znów pogłaskałam.
Oj, patrz, jaki on fajny – i ogarnięta  spontaniczną miłością i wdzięcznością (bo nie ugryzł) do małego wrednego pieska przytuliłam się buzią do niego. W momencie warknął jadowicie i skoczył do mnie, wbijając mi zęby jak miecze! w policzek. Przestraszona zerwałam się na nogi… a Asik wisiał mi na policzku i bujał się nad tapczanem…
Do dziś pozostały mi z tej zabawy dwie blizny na prawym policzku – jedna pod samym okiem, a druga przy kąciku ust.

Dziś wiem: jak pies śpi, to zostaw go w spokoju. Ale strach przed małymi psami mi pozostał – najlepiej niech sobie siedzą w kieszeniach.