Świat pod stopami
No i oczekiwane dni minęły. Zostały piękne wrażenia, wspomnienia i setki udanych zdjęć – oj, będzie dużo pracy je przebierać! Naładowana bateria musi starczyć teraz mniej więcej do Bożego Narodzenia.
Urlop spełnił nasze oczekiwania, każdy dzień spędziliśmy bardzo aktywnie. Wędrówki po 6-7-8 godzin, wysoko – nawet ponad 2500 m.n.p.m. i tak blisko Pana Boga, że strach, czy nie usłyszy w tej ciszy naszych myśli. Ale przy tej okazji podziękowaliśmy, że możemy dziś w ogóle robić takie urlopy (nie myślelibyśmy tego przed dwoma-trzema laty, kiedy Jurek miał wiele problemów z sercem i stawami, a ja dołożyłam do szczęścia moim wypadkiem przed rokiem). Alp już nie przestawimy ani nie wyprostujemy, chociaż czasem próbowaliśmy, nasze trasy osiągaliśmy spokojnie, z przerwami – oczywiście tylko „na oglądanie krajobrazu”, no ale jak już oddech się uregulował – to i pofotografowaliśmy (dlatego pewnie tak dużo zdjęć)… Czasem pokonaliśmy część etapu drogą techniczną, żeby nas zaoszczędzone siły dalej poniosły, na butach i o kijach. Osiągaliśmy nasze granice, czasem je przekroczyliśmy. Odkryliśmy mięśnie, których chyba przedtem nie mieliśmy – co tam! smarowaliśmy wszystko. I po co ta męka? Żeby u góry stać, słuchać tę ciszę, patrzeć szczęśliwym w dal i czuć się jak zdobywca tego całego świata pod nami. A jednocześnie, wobec tego ogromu natury, jesteśmy tacy mali i nieważni.
Urlop zakończyliśmy odwiedzinami u mojej starej cioci, która mimo wieloletniej choroby i wieku, zachowała pogodę ducha, obrotny język i jasną głowę. Niejeden młodszy mógłby pozazdrościć. Przegawędziliśmy wiele godzin.
Wczoraj znów w pracy. Pacjenci się cieszyli, że zdrowo wróciłam i teraz będzie znów wszystko „jak zwykle”, chętnie słuchali trochę opowieści. To też dobre uczucie.
*** Do nieba patrzysz w górę, a nie spojrzysz w siebie. Nie znajdzie Boga, kto go szuka tylko w niebie. (A. Mickiewicz)***