Księżycowa bosanoga z włoszczyzną.
Weekend dopiero się zaczął, a my już pełni przeżyć!
1. Wczoraj byliśmy z przyjaciółmi w saunie. Minus 11 stopni, basen na zewnątrz tak parował, że pływaliśmy jak we mgle. Udało nam się zrobić parę super udanych zdjęć (ze względu na pogodę zabrałam ze sobą aparat) w basenie, ale ich nie pokażemy, bo na golasa. Do prywatnych zbiorów powędrują również zdjęcia na śniegu. Ale wzbogaciliśmy naszą galerię nóg o nowość: boso na śniegu, przy -11°C!
2. Dziś: kto rano wstaje temu… księżyc świeci. Dziś księżyc znajduje się na swojej orbicie najbliżej ziemi, tylko 357 500 km. To jakby 35 razy polecieć na Dominikanę – OK. może nam się uda. Jurek przejechał już samochodem 1 000 000 km, czyli okrążył już ziemię 25 razy, albo był już na księżycu, wrócił i znów jest w drodze. No proszę, ot, podróżnik. Ja jestem (jak zwykle, prawda?) skromniejsza, ale też już kończę piąte rondo po ekwatorze . Dziś mamy pełnię. Miałam to szczęście, że „mogłam” już o 7:00 być w drodze. Co za spektakl na niebie! Gwieździste niebo, minus 13°. Wielki pomarańczowy talerz nad miastem. Tak blisko, że widać było uśmiechnięte oczy. Ach? to tylko bajki z tym uśmiechem? Chyba jednak nie. Ja tą roześmianą gębę widzialam, naprawdę! Gazeta obiecuje od 17:00 powtórkę przedstawienia. Ale już o 16:42 zrobiliśmy dużo zdjęć.
3. Jurek ugotował dziś rosół z cip-cipki. W wielkim garze, żeby nam starczyło na dwa dni, do tego potrójną ilość włoszczyzny (Jurek wybiera potem marchewkę, a ja jem całą resztę). Ale co do tego? Makaron własnej roboty! wygnieciony jego rekami, skrojony, przepuszczony przez maszynkę, którą dostał przy naszym ostatnim pobycie u mojego ojca. Dziękujemy. Zastałam go w pełnym boju w kuchni, kiedy wpadłam na krótką przerwę do domu. Za samo to opłaca się iść pracować i wrócić do domu na gotowy obiad.
*** Człowieku, świat stoi przed tobą otworem, uważaj, żebyś zeń nie wyleciał (S. J. Lec).***