110 owiec alpejskich
No i tak się cieszyliśmy na urlop i już po nim. I to wiele dni temu.
Powróciliśmy do codzienności i żeby uniknąć pourlopowego bluesa, tak się staraliśmy ją polubić, że doszło prawie do uwielbienia i nasze dni raz-dwa szybko mijają, a ja nie mam kiedy pisać.
Ale minione wspomnienia nie dają się zapomnieć, choćby dlatego, że co rusz od nowa zabieramy się za stronę zdjęciową i ciągle nam się wydaje, że zaraz będzie gotowa.
Poza tym w nocy nadal wędrujemy, jak w innych latach po urlopach. Moje sny dzieją się zawsze o zmroku i w ciemności, co mi utrudnia powrót na szlak i zmusza do szukania przez noc ochrony dla siebie i innych. Kilka nocy temu przeganiałam 110 owiec przez górskie ścieżki i przesmyki, co nie było wcale łatwe, bo mi ciągle które bałamuciły po bokach. Cały przemarsz trwał dłużej niż myślałam, więc musiałam się przez noc zatrzymać na małej polance między skałami. Ale jak tu zmieścić jeszcze 110 owiec i wpłynąć na nie, żeby siedziały na kupce? To są te chwile w życiu, kiedy cieszymy się, że mamy budzik. Ten sen był chyba wynikiem wspomnień z dnia, kiedy z gór spędzano na zimę 170 krów. Akurat „naszą” drogą. Zresztą krowy towarzyszyły nam w tym roku szczególnie licznie i blisko na naszych wędrówkach i codziennie dochodziło do jakichś zbliżeń 3. stopnia. Zamierzamy też złożyć petycje do rządu austriackiego, jak i włoskiego (dokąd powiodła nas jedna wędrówka), o zakaz bycia krów na szlakach turystycznych, bo ich pozostałości powodują dysrytmię kroku i zatykają profile butów (a moje były nowe!!).
Po co krowy? Przecież mleko można kupić w każdym sklepie!
W hotelu, gdzie byliśmy już trzeci raz, mieliśmy ten sam apartament (dwa pokoje i mini-kuchenka w szafie) oraz ten sam stół w restauracji. Jak w domu. Zajechaliśmy, dostaliśmy klucz i już byliśmy „u siebie”.
Po obfitym śniadaniu, ruszaliśmy w drogę, 5-6-7 godzin, wędrowaliśmy średnio po 15 km, robiąc sobie przerwy na fotografowanie i podziwianie wysokiego świata (żeby ktoś tylko nie myślał, że na złapanie oddechu…). W schroniskach na szlakach wzmocniliśmy się czasem austriackim sznyclem (jedyny kraj na świecie, który umie robić sznycle) albo grzesznym (tysiące kalorii!) Kaiserschmarrn. W plecakach mieliśmy też zawsze bułki, które robiliśmy sobie ze śniadaniowego bufetu, za 1,20 Euro – takie proste rozwiązanie, dlaczego inne bufety go nie stosują? Po 2-3 godzinach przeszły masełkiem i serkiem/szynką, mały snack na tarasie świata – czujesz jego smak na języku?
Prosto ze szlaku siadaliśmy najpierw w słońcu na hotelowym tarasie. Co za przyjemność! po 18 km usiąść, wyprostować nogi, kije odłożyć i z zadowoleniem zamówić sobie piwko. „No? jesteśmy dobrzy? dumni z siebie? O tak!!!” Potem prysznic, nasmarowanie ryzykownych sfer naszych pięknych ciał, żeby co jutro nie bolało. Potem mniejsza albo większa kolacyjka, zależy, co jedliśmy w schroniskach i na ile głowa była mądrzejsza od żołądka. Walkę przeciwko kucharzowi niestety przegrywamy corocznie, bo wobec jego umiejętności, trudno oderwać się od talerza, a rozsądek też gdzieś się zapodziewa w górach. Austriacka kuchnia jest tak smaczna, że nie ma szlaków, których przewędrowanie wyrównałoby nasze apetyty. Co tam, trzeba poluzować pasek. W pokoju oglądaliśmy jeszcze nasze dzienne zdjęcia i przeważnie około 21:00 leżeliśmy w łóżeczkach. A raz nawet już przed ósmą i spaliśmy 12 godzin jak zabici. Ale nocny spokój zapadał w innych pokojach równie wcześnie. Męka i odpoczynek – to sedno tego urlopu.
Niektórzy goście podejmowali godne podziwu wyprawy, z ekwipunkiem, wobec którego nasze plecaczki, z wodą, bułeczką i sweterkiem… osiągały krasnoludkowe wymiary. Ale niezależnie od wielkości plecaka, gospodarz każdego pytał o plany dnia. Znajomość celu i zamiaru dawała nam poczucie bezpieczeństwa, i zawsze mieliśmy w plecakach gwizdki, latarki i dowody.
Alpy są piękne i fascynujące, ale często szliśmy w górach i nie widzieliśmy godzinami człowieka.Przeżywając piękno, zachowujmy respekt przed ogromem górskiego żywiołu!!
Jadąc na urlop myśleliśmy, czy przyjedzie również jedna starsza para, którą poznaliśmy już wcześniej. Mają może po 80 lat i przyjeżdżają już prawie trzydzieści lat. W zeszłym roku powiedzieli nam: kto tu raz przyjedzie, wraca zawsze, albo nigdy więcej. Widocznie my należymy do tej pierwszej grupy. No i jednego dnia zobaczyliśmy ich przy kolacji. Zamieniliśmy parę zdań, życzyliśmy miłego urlopu – miejmy nadzieję, że w przyszłym roku też będą (w tym wieku nigdy nic nie wiadomo…).
Niestety ostatni dzień zalany był deszczem, szczyty zaśnieżone i prognoza deprymująca. Co tu robić, w oczekiwaniu na jutrzejszy odjazd? Przy śniadaniu, kiedy nasza Fuji Yama – tak nazwaliśmy sobie szczyt widoczny od stolika – zaginęła we mgle, podjęliśmy decyzję wcześniejszego odjazdu. Szkoda, bo tego dnia mieliśmy ładny plan. Ale żeby sobie osłodzić stracony dzień – zamówiliśmy już następne spotkanie, w 2010. Mamy kilka nowych celów na oku, a dwa są naszym osobistym wyzwaniem: damy radę!!! Żeby sobie tego dowieźć, musimy tam wrócić. Po prostu.
Więcej naszych przygód do obejrzenia jest tutaj.
***Kiedy trzeba wspiąć się na górę, nie myśl, że jak będziesz stał i czekał, to góra zrobi się mniejsza***