Morze, którego nie ma.
Wyobraź sobie, że jesteś nad morzem, a … morza nie ma.
Tak można się czuć stojąc nad Morzem Północnym, na brzegu Morza Wattowego (Wattenmeer). Ale o jakim brzegu mówimy? O tym gdzie stoimy, na krańcu solnych łąk z wodą gdzieś na horyzoncie, czy o brzegu wody, od którego dzieli nas bardzo długi marsz.
To jest teraz mój „dom” na następnych kilka tygodni. Jestem w St. Peter Ording, uroczym miasteczku na kawałku ziemi walczącym od stuleci z morzem. Mieszkam nad samym morzem, a jednak tak daleko od niego.
No, jak przyjdzie, to będzie bliżej. Odpływy i przypływy sięgają tu kilometry, w niektórych miejscach nawet do 30 kilometrów – wtedy można pieszo przejść na wyspy.
Dziś wybrałam się na wędrówkę do wody. Godzinę szłam. Najpierw długo, 960 metrów, molem nad solnymi łąkami (to jest teren, który przez naturalny porost nie jest już codziennie zalewany przypływem, a natura dostosowała się do wysokiego zasolenia). Potem kroczyłam przez piachy, minęłam budynki na szczudłach – typowe zabudowania tutejszych plaż, żeby ich woda nie zachlupała – aż doszłam do twardego piachu. Teraz można było fajnie iść jeszcze dalszych kilkaset metrów, aż do prawdziwej mokrej wody morskiej!
Naokoło mnie mokre piaski, widoki księżycowe, jak oko sięga – nic. Chodzę po dnie morskim, pod nogami muszle, glony, zapomniane przez fale meduzy, wykupkane spirale robaków watowych. Co za świat!
Teraz miasto jest na dalekim horyzoncie – tą samą drogę trzeba będzie spowrotem zap…
Na łąkach widziałam głuszca i inne jeszcze mi nieznane ptactwo.
W sobotę pójdę na prowadzoną wędrówkę. W grupie będzie weselej i ciekawiej.
Czekam, kiedy mi się nadarzy zobaczyć przypływ.
Wtedy należy być daleko od wody, bo ona wraca szybciej, niż można biec.