Czytam: książki Kasi Enerlich
Prawie przypadkowa wiadomość mojej kuzynki Ani, że jej znajoma napisała książkę o Mrągowie i Mazurach, wprowadziła mnie na szlak Katarzyny Enerlich.
Oczarowana „Prowincją pełną marzeń” napisałam do autorki i rozwinęła się miedzy nami miła znajomość.
Dziś jestem gorącą czytelniczką, mam wszystkie książki Kasi i jeszcze dużo miejsca w regale na następne.
Kasia ma tysiące czytelników, setki znajomych, dziesiątki, z którymi utrzymuje aktywny kontakt na Facebook i Naszej Klasie, no i do tego wszystkie prywatne znajomości. Prowadzi też blog. Ja jestem dla niej jedna z bardzo wielu, ale Kasia jest dla mnie tylko jedyna, fajnie mi ją „śledzić” i „odkrywać”. Lubię sobie składać mozaikę z jej wypowiedzi przy różnych okazjach i odnajdywać biograficzne elementy w powieściach.
A ja znajduję w Kasi książkach kamyki mozaikowe z mojego życia. Ciągle przeżywam Déjà-vu. Odnoszę wrażenie, jakby Kasia czytała w moich myślach i przetwarzała je na swój sposób w powieści. Znajduję w książkach moje myśli, moje zdania, gdzieś na świecie wypowiedziane, pomyślane, gdzieś napisane, w szczęśliwych i smutnych sytuacjach – Kasia je słyszała… jak pokrewna dusza. Jakby szła w życiu obok mnie.
Nie ma w życiu spotkań przypadkowych, pisze Kasia. Tak, jestem też o tym przekonana.
Dlatego jej książki są mi tak bliskie i tak chętnie je czytam. Mieszają mi w duszy i sercu, trzymają mi lustro przed oczyma i otulają bliskością, dają mi nową nadzieję i siłę. Napełniają mnie nowym szwungiem!
Pomijając Mrągowo, Mazury, Toruń, znane mi kąty. Dzięki Kasi dowiedziałam się też wiele nowego o tych miejscach.
Kasia trafiła również np. do Łodzi i Manufaktury, gdzie z tatą spędziłam kilka godzin, beztrosko i urlopowo, tak inaczej.
Pamiętam z dzieciństwa bujanie się na taty nodze, mały drobiazg, a przypomniał mi się czytając „Przy błękitnym księżycu”. Wróciło też inne wspomnienie: wchodziłam na kredens w salonie i rzucałam się w rozpostarte ramiona taty, pełna dziecięcej ufności, że mnie złapie.
W „Oplatani Mazurami” (Spotkanie) znalazłam moją „Omę” – bo moją babcię, która była dla mnie bardzo ważną osobą, nazywaliśmy zawsze „Oma”, jako dziecko nie wiedziałam skąd to pochodziło, nie zastanawiałam się nad tym, bo Oma była po prostu Oma. I tak zostało, chociaż od jej śmierci minęło już 20 lat (a dożyła 100 lat i osiem miesięcy!). Jak się kiedyś z Kasią spotkam, to jej parę rzeczy o babci opowiem, może przyda jej się do następnych opowiadań. Wiele informacji mam też „na pewne”, dzięki mojej mamie, która dużo wspomnień spisała.
Dwór w Pustnikach opisany w „Kwiecie diabelskiej góry” – to miejsce blisko związane z kimś z mojej rodziny (dokładniej napisałam Kasi prywatnie), moja mama zna to jezioro, chodziła tam jako młoda dziewczyna, zna też wojenne losy rodziny Heitmannów.
Jako dzieci, wraz z moją kuzynką Moniką, bo brat nie zajmował się takimi „dziewczyńskimi głupotkami”, zbierałyśmy „donnersteine” – stożkowate, żółte, gładkie kamienie, do wielkości palca. Grzały się w rękach. Mówiono, że to są kamienie burzowe (stąd ta nazwa, z jęz. niem.), kiedy piorun uderzył w ziemię (Kasia pisze). Dziś wiem, że to są belemnity, skamieliny. Ale wersja piorunowa bardziej mi się podoba, bo należy do mojego dzieciństwa. Nigdzie na świecie już nie znalazłam takich kamieni. Mój dziecięcy zbiór donnersteinów przepadł w historii moich minionych mazurskich lat (wielu…), ale Kasia znalazła w swoim ogródku i trzyma dla mnie – tylko musimy się spotkać, a niestety przy moim ostatnim pobycie w Mrągowie, urlopowała.
Nad Morzem Północnym trafiło mi się krótkie spotkanie, którym zdobyłam Kasi nową czytelniczkę.
Wiele skojarzeń z przeczytanych stron jest zbyt osobistych, zatrzymam je dla siebie, siedzą pod skórą… O niektórych pisałam Kasi, bo czasem miałam potrzebę, po przeczytaniu książki podzielić się z nią myślami.
W maju 2010 podpuszczałam ją, żeby pisała trzecią cześć „Prowincji” np „-pełną snów”. Wtedy jeszcze nie było takich planów, ale czas mija i dziś autorka pisze ową trzecią cześć, która ma być gotowa do końca sierpnia. Tytuł będzie „Prowincja pełna słońca”. Też ładnie.
Kasia dzieli swój twórczy dzień optymalnie na cztery godziny dziennie pisania i cztery czytania – to jest 8-godzinny dzień pracy, jak (prawie) każdego z nas, tylko wymaga wiele samozaparcia, dyscypliny i pracowitości, bo szef siedzi na tym samym fotelu.
W gwiezdną noc z 12 na 13 sierpnia książka została zakończona – przyjmijmy to jako znak spełnionych marzeń. Autorka ujęła w niej 75350 słów i 402270 znaków (dane autorki), a jak głowa się przewietrzy i tekst w komputerze „odpocznie” i będzie tu i tam skorygowany, to może dojdzie jeszcze 50 – pięknie dla nas, minutka dłużej do czytania.
Mam parę pomysłów na część czwartą i następne: „Prowincja pełna…
– tajemnic
– snów
– szumu trzcin
– błękitu
– maków
– pragnień
– tęsknoty
– nadziei
– bocianich gniazd
– rozterki”
A Kasia niech już tylko pisze.
Zdjecie 1. Wolny czas w sanatorium
Zdjecie 2. Egzemplarz z dedykacją, dzięki Monice, która poszła na spotkanie autorskie.
Zdjecie 3. Dom na ulicy Roosevelta w Mrągowie – tu zaczęła się historia „Prowincji” i jej bohaterki.
Nie wiem co to poezja, nie wiem po co i na co. Wiem, że czasami ludzie czytają wiersze i płaczą.
(Władysław Broniewski)
16 sierpnia, 2011 o 16:40
Mail od Kasi:
Beatko. pięknie Ci dziękuję.. wzruszasz mnie niezmiennie…. wrzucę to na bloga, jeśli pozwolisz i tam coś napisze….. całuje
Blog Kasi:
http://prowincjapelnamarzen.blog.pl/komentarze/index.php?nid=15480462
Dziękuje Kasiu. Cała przyjemność po mojej stronie.