Dinner w Norymberdze
W weekend wybyliśmy w świat- żeby znów spędzić parę fajnych wspólnych chwil, coś nowego zobaczyć i ładnie zjeść.
Na urodziny dostaliśmy od córki i zięcia zaproszenie na „candle light dinner”, które mogliśmy zrealizować w różnych miastach. Zdecydowaliśmy się na Norymbergę, co prawda daleko, 260 km, ale jeszcze tam nie byliśmy (Jurek często, ale tylko służbowo).
Jurek znalazł fajny hotel, na samej starówce. Wyposażeni w informacje z internetu, dużo ochoty i ciekawości, spędziliśmy tam wiele fascynujących godzin.
Miasto jest piękne, starówka pachnie średniowieczem – chociaż praktycznie nie ma tam nic starego. Norymberga została przez wojnę tak samo zniszczona jak Warszawa. Aż nie do pomyślenia, co ludzkie ręce potrafią wznieść na nowo z gruzów. Czy warszawska starówka, czy norymberska, czy też wszystkie inne miejsca zniszczone przez wojny i kataklizmy.
Obejrzeliśmy zamek, podziemia miasta (magazyny np. piwa, o wyrafinowanej naturalnej klimatyzacji, a w czasie wojny bunkry), wiele zabytkowych budynków, spichlerz, fontanny „małżeńską”, „cnót” (np.miłość, nadzieja, odwaga, skromność), „piękną”, spacerowaliśmy wzdłuż Pegnitz i przez jej mosty – z nutką Wenecji (no, taką malutką nutką). Odkryliśmy Planetarium Mikołaja Kopernika i ślady Wita Stwosza (żył tam do śmierci).
Chcieliśmy obejrzeć podziemne wiezienia, ale zamknięto je akurat przed nami ze względu na złe powietrze (ostatnia grupa zasłabła). No pewnie, piwo potrzebuje dobrego powietrza, a więźniowie widocznie nie (dziś by też niejednemu nie zaszkodziło).
Przeszliśmy „ulicą praw człowieka„, gdzie na 30 słupach wypisane są prawa deklaracji z 1948 roku, po niemiecku i w 30 innych językach (również po polsku), drzewo rosnące w szeregu symbolizuje wszystkie inne języki świata.
Magnetycznie przyciągał mnie dom miejskiego kata i pomost prowadzący do niego. Coś mnie w tym miejscu fascynowało. Musiał być zresztą dobry człowiek, ten kat, bo spowodował, że dzieciobójczyni zamiast być utopiona, w drodze łaski… została ścięta.
Jakby specjalnie na nasz termin, zjechali się w ten weekend do miasta muzykanci z różnych krajów (Bardentreffen). Na kilku dużych scenach, jak i na każdym rogu deptaka i starówki słychać było najprzeróżniejszą muzykę. Czasem kilka jednocześnie. Skrzypce, gitary, australijski didgeridoo, saksofony, mongolskie „coś”. Muzyczny spacer zrobiliśmy w piątek do północy i w sobotę do pierwszej. Po dinnerze przebraliśmy się szybko w wygodne ciuchy i ruszyliśmy jeszcze, mimo nocy, za muzyką. Na jednym placu trafiliśmy na superową szwajcarską grupę i wmieszaliśmy się w tysiące innych słuchaczy. Potem postaliśmy jeszcze tu i usiedliśmy tam, wypiliśmy piwko i drugie. Wdaliśmy się w rozmowę z panią przy sąsiednim stoliku, która z pełnym zachwytem mówiła o swoim mieście. Nasze krótkie spotkanie zakończyła słowami: „Zycie jest takie interesujące, po co się kłócić, lepiej podróżować!”
A no właśnie!!!
Niespodzianką, na którą nie byliśmy zupełnie przygotowani, był pochód homoseksualistów (gejów i lesbijek), z muzyką, tańcami, transparentami, przebierańcami, transwestytami. Oj! trwało chwilę, zanim pojęliśmy, kto przed nami defiluje. Cóż za rajskie ptaki! I „cóż za strata dla ludzkości, takie smaczne (niektóre) chłopaki”. Potem mieli jeszcze wielką party, do nocy, na placu koło fontanny „małżeńskiej” (chyba symbolicznie?). Wszystko co możliwe, pan-pani, pani-pan, coś-niecoś, krzyżowało nasze drogi w centrum Norymbergi tego dnia. Ojej…
Na dinner wysztafirowaliśmy się fajnie i pojechaliśmy do najbogatszej dzielnicy Norymbergi (w googlu widzieliśmy, że prawie każdy dom/willa ma basen w ogrodzie). Był ciepły wieczór, błękitne niebo, nasz stół był nakryty w ogrodzie. Zjedliśmy smacznie, elegancko, romantycznie i długo – trzy godziny, a pani kelnerka ciągle doglądała, żeby nam aby nic nie brakowało.
Dziękujemy serdecznie „naszym dzieciom” za prezent i pomysł! Za to przywieźliśmy córce norymberskie pierniki (są jeszcze lepsze od toruńskich) i dla zięcia oryginalne piwo.
W niedzielę spędziliśmy jeszcze 4 godziny w Muzeum Transportu, gdzie wobec dużych, starych ciuf-ciuf pomąciło nam się dziecinnie w główkach. Ale mimo paru podejrzliwych spojrzeń, nie wyrzucono nas z muzeum.
Na zakończenie, pojechaliśmy na dawny Reichsparteitaggelände, ślady hitlerowskiego reżimu. Olbrzymi areał, gdzie Hitler odbierał swoje defilady i przemawiał – dziś trasa wyścigów samochodowych i stadion. Oraz nieskończona hala kongresowa, koloseum, dziś wykorzystywana na koncerty i imprezy. Czułam się tam źle, jak w Kętrzynie w Wilczym Szańcu. Nie są to miejsca, w których jest miło się zatrzymać. Tam jest zła aura i zły duch. Muzeum i wystawy, dokumentacji o zbrodniach, wojnie i gwałcie, nie chcieliśmy oglądać. Znamy je, a weekend był taki piękny, że nie chcieliśmy go zakończyć negatywnym akcentem. Ale salę sadową z procesu norymberskiego chętnie bym zobaczyła, jest jednak restaurowana i do 2010 zamknięta.
(więcej zdjęć jest tutaj)
Wróciliśmy pełni wrażeń, ale bardzo zmęczeni, po drodze zmienialiśmy się jazdą, bo nam się zamykały oczy. Trzy dni pełne chodzenia, zwiedzania i zarwane dwie noce – przyznajemy się, to już nie te latka.
Ale co widzieliśmy – to nam zostanie, a wspólne wspomnienia i przeżycia wrzucimy znów do „naszego” plecaka.
***Świat jest jak muzeum i każdy człowiek może odegrać w nim jedną z trzech ról: artysty, zwiedzającego lub strażnika***