Dni w „lecznicy” 1.
Mieszkam na drugim piętrze. A w windzie powiesili kartkę: „pozostaw windę osobom osłabionym”. Oooo! to działa. Już nigdy więcej do niej nie wsiadłam, obojętnie ile razy bym musiała latać na dół i do góry.
Wczoraj zafundowano mi kąpiel z bąbelkami w naturalnej morskiej wodzie. No… wyglądała bardzo naturalnie, pewnie z przypływu… Albo? Ale było dość rano, więc chyba jeszcze niewiele ludków w tej wannie siedziało…
Tak sobie myślałam, kiedy bąbelki moje puszyste ciało odprężały i unosiły nad dnem. Szczególnie to miłe uczucie lekkości bardzo mi się podobało!
20 minut minęło, pan przyszedł, miłym głosem sprowadził mnie spowrotem na ziemie = na dno. I: mam wyciągnąć korek. Aha, więc jednak przypływ.
Potem wysłali mnie na walking. Myślałam, że ja bystra, a Jurek zawsze mówi, że mam motorek w d… Oj. Tak się starałam nadążyć za grupą, nogami przebierałam jak straceniec, coś ze mnie dymiło, coś mi ciekło tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę, do płuc już mi nic nie chciało wchodzić. Co robili jakieś wesołe rondo wokół rododendronu, to skróciłam i już byłam na początku. Ha! Ale niedługo. Niby robiłam te same kroki, co pani, a efekt był jakiś inny. Za mną maszerował jeszcze jeden pan, słyszałam jego pocieszające kroki za plecami „nie jesteś ostatnia”. A może on tak z litości marudził…
Dziś byłam z grupą na wędrówce po wydmach. Trochę się najpierw dziwiłam, że tak mało się pan kieruje w stronę morza, aż pojęłam, że to nie spacer po wacie, tylko po wydmach. Należy dokładnie czytać, pobyt w sanatorium nie zwalnia od tego. Niemniej było bardzo interesująco, a pan dużo i ciekawie opowiadał. Trochę nas wiatr męczył, z siłą 5 chciał nas zdmuchnąć z grobli – ale nie z nami!! my po obiedzie! A dziś sobota, więc najedliśmy się eintopfu. Ale nadymane kurtki przeistoczyły nas w bandę Michelinów (tych od opon). Dotarliśmy do największego wzniesienia w okolicy, najwyższej wydmy „Maleens Knoll” – zawrotne 14 m.n.p.m.
Jo!! czternaście!
Była woda! Podpłynęła prawie do mojego pokoju (obok tych czerwonych wieżowców) i pod molo, po którym już spacerowałam „na sucho” nad łąkami.