Dni w „lecznicy” 2.
Dni sanatoryjne mijają prawie jednakowo. Ale tylko: prawie.
Plan zabiegów – czasem pasuje i dzień można jeszcze fajnie wykorzystać, a czasem rozdziera godziny i wolny czas można spędzić jedynie na „podwórku”.
Tu zdarzyło mi się dziś krótkie spotkanie. Oczekiwane słońce odurzyło nas dziś i to nawet bez wiatru. Co za rzadkość! Zajęłam dwa fotele: jeden dla mojej pupy, a drugi na nóżki, to dla kuracyjnego odprężenia. Na kolanach miałam książkę, ale na razie jej nie czytałam, bo grzałam sobie buzię. Ale mi było dobrze! Nagle ktoś mnie zagadnął po polsku. Ach… Pani widziała tytuł mojej książki „Prowincja pełna gwiazd” (cz. 2, Kasi Enerlich). Dwa, trzy zdania… tak, to jest książka o moim mieście na Mazurach. Pani bardzo się zaciekawiła: „O, rodzina mojego męża jest z Mazur, ale to takie małe miasteczko, nazywa się Mrągowo”. No, czy świat nie jest największą prowincją?
Pani Kasiu, idą internetem następne dwa egzemplarze książek do Niemiec.
Dziś już o siódmej rano termin w siłowni, na maszynach. No, więc robiłam, jeszcze przed śniadaniem, za maszynistkę. Ale wcale nieźle mi to szło, pani nie musiała nic korygować i stwierdziła, że widać, że ja coś robię w sporcie. . !.. !… Oooo, o tak, no właśnie! Jo!
Ale tak naprawdę, to na Yoga i gimnastyce widzę, że mogę się śmiało z innymi mierzyć. Grzbiet jeszcze gibki, palce (te od rąk) sięgają do podłogi, tułów się wokół skręca. A dziś na Yoga jako jedyna tak ustawiłam ręce, że przyszło mi zwątpienie: jak teraz tak zostaną, to mnie Jurek nie weźmie spowrotem.
Naładowane terminami przedpołudnie. Za to wolne popołudnie. Wybrałam się z taką jedną Gabi do … Holandii.
Nie, nie tej prawdziwej. To za daleko. Ale do Friedrichstadt – to jest holenderskie miasteczko, które założyli przed stuleciami Holendrzy wysiedleni z powodu wiary. Spacer po uliczkach, kawa, przepływ po grachtach (tak Holendrzy nazywają swoje kanały) – uroczy wyskok.
Przed ósmą ruszyłam jeszcze nad morze, złapać zachodzące słońce za nogi – ok. dziesiątej. Było mi tak dobrze, woda tak daleeeeko, fajnie sobie szłam, bawiłam się cieniem, który sięgał aż pod horyzont. Przeleciały dwa wielkie klucze ptaków, muszle pękały po nogami. Ach, pójdę sobie do następnych budynków na szczudłach, może jaki kilometerek… albo pięć. No i zrobiło się późno, a ja byłam tak daleko od domu, że nie mogłam już czekać na utopienie się słońca, bo naszły mnie obawy, że nie zdążę, zanim mi zamkną drzwi. Wrzuciłam walking-turbo-z odrzutem, teraz bym panią z treningu lekko prześcignęła. I to jak! Po dobrych 45 minutach dotarłam do zbawiennych drzwi. I co? Dech OK, puls OK, jeszcze weszłam sobie na moje 2 piętro.
Dopiero tydzień pobytu minął. Co oni zrobią ze mnie przez następne tygodnie?
Obejrzałam trasę na mapie. Alleluja!! Osiem kilometrów. Dobranoc, idę spać.