Dni w „lecznicy” 3.
Dni mijają. Zapomniane już jest uczucie obcości w nowym miejscu.
Dziś widzimy pytające spojrzenia w innych oczach. Trzy razy w tygodniu są wypisy i dojazdy.
Każdy przyjeżdża sam, ale nikt nie musi sam zostać. Tu i tam nawiązują się znajomości. Przez sąsiedztwo pokoi, przy stole, przy zabiegach.
Ale nie widzę dużo bliższych związków (tzw. po niemiecku Kurschatten = cień sanatoryjny). A może moje naiwne oczy wpatrzone w ptaki, wydmy i fale, nie widzą takich zabaw. Albo nasze drogi rozchodzą się w drzwiach.
Mnie w domu nikt nie więzi, więc nie mam też potrzeby używać tu wolności.
Stołówkowa sąsiadka Gabi, bardzo mi podpadła do gustu, zrobiłyśmy kilka fajnych wspólnych wyjazdów jej samochodem. A na nią rzucił oko pan typu podstarzały-podtyły-południowiec. Odmówiła mu i kawy i spaceru, więc widząc nas razem, karcił ją spojrzeniem. Biedny, pewnie mu się męskie przekonania pokićkały.
Gabi wyjechała. Zeszłyśmy się z Sabiną, z sąsiedniego pokoju. Kilka wspólnych spacerów, kawa, wspólne tematy.
Nowi panowie przy stole zwolnili się dziś z kolacji i zaplanowali wyjście do Greka. Ale żeby sobie zasłużyć – najpierw marsz. Ojej! Dzielnie! dobre 10 kilometrów. No, jak dacie radę, to starczy na Greka i jeszcze na Greczynkę. Tylko się nie zgubcie. Zaprosili, żeby iść z nimi. O, nie, idźcie sobie do Greka, a ja pójdę po swojemu.
Bo tak najchętniej, to chodzę sobie sama. Moja mama mówi, że należy zawsze dbać o dobre towarzystwo, nawet jak się jest samemu. To racja. A własne towarzystwo możne być bardzo miłe, jeżeli tylko umiemy je docenić.
Długie marsze, 2-3 godziny, plażą, łąkami. Idę gdzie chcę, jak chcę, siadam w koszu i patrzę godzinę na zachód słońca, bawię się z własnym cieniem, chodzę boso po wacie, fotografuje chmurę i falę. I nie muszę na nikogo uważać. Czasem jestem zupełnie sama na solnych łąkach – jak oko sięga, a sięga daleko, bo tu dziś widać, kto jutro przyjdzie.
Słyszę ciszę, ptaki, szum wiatru i własne myśli.
Nieskończone odległości i szeroka pustka dają mi uczucie być większą od horyzontu – zupełne przeciwieństwo naszych Alp, gdzie jesteśmy tacy mali i nieważni. Nowa odwaga (nie ta od walki, tylko ta od ważenia się) otworzyła mi przenośnie i dosłownie niejedne drzwi. Tak trafiłam na wspaniały koncert irlandzkiej muzyki, czy do rozentuzjazmowanych kibiców meczu Niemcy – Ghana w plażowej knajpie.
Bardzo dużo czasu spędzam sama, odkrywam i poznaję się na nowo. Trudno mi zrozumiale ująć w słowa, jak minione dni na mnie wpłynęły. Jest mi dobrze, ciepło, jasno, znalazłam w sobie odprężenie, wewnętrzny spokój! Myśli i uczucia się ułożyły. Wdycham pożądliwie wiatr, który napełnia mnie energią. Czuję się taka… odnowiona.
Delektuję każdą chwilę ze sobą. Tak, lubię swoje towarzystwo. Jest wyśmienite.
Zachowam sobie ten MÓJ czas jako kosztowne doświadczenie i mam nadzieję, że nie zagubi się z czasem w codzienności.
Mój czas dobiega końca, bo jutro przyjedzie Jurek i resztę dni spędzimy tu razem. Pokażę mu wszystkie miejsca, zobaczy, co opowiadałam mu przez telefon. Będziemy razem wędrować po wacie, grzać się w zachodzącym słońcu, szukać morza i gonić wiatr.
Chcemy maksymalnie wykorzystać czas, który zostanie mi obok zabiegów. Zobaczyć więcej okolicy.
Teraz będą nowe dni w St. Peter Ording – inne, NASZE.
13 czerwca, 2011 o 16:02
:)) rozumiem teraz…. Jak bardzo lubisz być sama… Ja chyba też