Halle
W tym roku skierowaliśmy się urlopowo na wschód Niemiec, a przypadek sprawił, że ja jeszcze na trzy tygodnie zawitałam do Halle. Tak widocznie miało być.
Skierowano mnie tam na seminarium na plecy dla pielęgniarek. Organizatorem była zawodowa służba zdrowia (Berufsgenossenschaft), gdzie są inne finanse do dyspozycji niż w kasach chorych, co było na każdym kroku do odczucia.
Najpierw myślałam, o rany, co ja będę robić w Halle!?
Nie wiedziałam, że czeka mnie urocze miasto, piękny intensywny czas, wspaniała grupa, sympatyczni terapeuci, nowoczesna klinika.
Bergmannstrost to jedna z najnowocześniejszych klinik wypadkowych (i oparzeniowych) w Europie. Nasza grupa żyła sobie w symbiozie z resztą rehabilitantów i pacjentów. Dzieliliśmy sobie salę gimnastyczną, my na nasze ćwiczenia, a pacjenci na trening poruszania się na wózkach, grę w piłkę na wózkach itd. W stołówce zanosiliśmy czasem tace z jedzeniem do stołu komuś, kto ręce miał zajęte w podporach, albo siedział na wózku.
Patrząc na tylu młodych ludzi po świeżych amputacjach, doceniłam znów własne zdrowie. Te trochę w plecach…
Dni mijały mi jak nic. Zajęcia bite 8 godzin dziennie, od 7:30 do 16:00, w takcie półgodzinnym. Trzeba było ciągle patrzeć na swój plan. Zajęcia mieliśmy grupowe i pojedyncze. Trening, gimnastyka, koordynacja, balans, ćwiczenia przy łóżku (transfer, itd, przynajmniej godzinę dziennie), walking, basen, wykłady. Ale był też czas na piękne rzeczy – prawie codziennie mieliśmy fizjoterapie i masaże (albo fango, bańki, elektroterapia). Mnie najbardziej podobała się mata z igłami, na której leżąc gołymi plecami tak się odprężałam, że chrapałam sobie fajnie. Można było się też w kąciku położyć na gumową matę, nogi na piłkę… i już terapeuta niósł kocyk.
Sześciu terapeutów zajmowało się tylko naszą grupą, młodzi ludzie pełni entuzjazmu (projekt tego seminarium w Halle trwa dopiero od pół roku, w Hamburgu już 18 lat) i dobrego humoru.
Grupa była bardzo harmonijna. Już wielokrotnie byłam na różnych dłuższych seminariach, ale nigdy nie trafiłam jeszcze tak homogenicznej i zgranej grupy. Większość uczestników z nowych Bundeslandów (wschodu Niemiec) i trzy osoby z zachodu.
Było nas 17 osób, 16 pań, z tego 15 w moim „kwiecistym wieku” i jeden mężczyzna… 24 lata. O rany, kochałyśmy go wszystkie! – jak matki, haha. A on przygrywał nam wieczorami na gitarze i śpiewał, bo Martin jest pielęgniarzem i muzykiem.
W kilka wspólnych wieczorów ułożyliśmy piosenkę dla terapeutów, tak na podziękowanie.
[flv:http://jarmusz.eu/content/media/2012/11/Rueckenkolleg.mp4]
Dużo się śmialiśmy, oj dużo!! i ciągle na nowo. A co jest najwdzięczniejszym tematem w takiej konstelacji? Oczywiście seks, miłość, kobieta-mężczyzna. Wiele anegdot pozostanie nam w pamięci.
Np. jedna: ćwiczenia na mięśnie dna miednicy.
16 kobitek leży w oczekiwaniu, a Martin dostaje ekstra kartkę.
– Halo! czemu on ma kartkę, a my nie?
– Bo on jest mężczyzna.
Martin zagląda w tekst i zaczyna się śmiać.
– Hej, co tam jest, przeczytaj.
-„Wyobraź sobie, że twój penis to głowa żółwia… hahahahaha… dla ćwiczenia spróbuj tak napiąć mięśnie, jakbyś chciał tą głowę schować do pancerza”.
Nie muszę chyba pisać, ile razy ten żółw powracał w kawałach.
Martin trzymał się dzielnie i był nasz „synuś”. Ale tak naprawdę, to miałyśmy wielki szacunek i respekt dla niego, za mądre nastawienie do życia, pracę w hospicjum, własnymi rękoma zbudowany dom, plan wyjazdu do Afryki jako „pielęgniarz bez granic” i za piękną kołysankę, którą napisał dla swojego dziecka (jak będzie je kiedyś miał). Mimo młodego wieku zdziałał i miał w głowie więcej niż niejeden sobie może wyobrazić (o osiągnięciu nawet nie marzyć).
Byliśmy bardzo zdyscyplinowani i punktualni. O 7:30 siedzieliśmy rządkiem w sali gimnastycznej, czekając na terapeutów i ćwiczenia przy łóżkach. Tylko jedna koleżanka zawsze przyszła trzy minuty później, a nazywała się Biegacz (tak sobie przetłumaczyłam, też pasuje). „Dzień dobry. Dobrze państwo spali? gotowi na dzisiejszy dzień?… O, dzień dobry pani Biegacz”. Taki sobie codzienny rytuał, haha. Ale! ostatniego dnia umówiliśmy się i po śniadaniu solidarnie schowaliśmy za rogiem, a Biegacz usiadła sama w sali. Zdziwienie terapeutów było duże. „Oh, pani Biegacz!! a gdzie reszta?”. Biegacz poważnie: „A nie wiem, chyba mnie w dupka robią”. Mieliśmy radochę jak dzieci.
Ostatnią godzinę przed rozejściem można by teoretycznie już się powoli wycofać do walizek, ale brakowało nam dwóch osób, które jeszcze miały pojedyncze terapie. Więc obciągnęliśmy łóżka na nowo dla następnej grupy, poukładaliśmy sprzęt, piłki, leżeliśmy na matach i opowiadaliśmy sobie anegdotki z życia. Dopiero jak byliśmy w komplecie, to nastąpiło pożegnanie i popłynęło parę łezek. Terapeuci, też w komplecie, wyrazili nam uznanie właśnie za to zachowanie z ostatniej godziny – „to pasowało do waszej grupy”.
Ale tak właściwie, to żal nam było odjeżdżać. Spędziliśmy razem piękny czas, zachowamy go intensywnie w pamięci – każdy po swojemu. Oczywiście nastąpi codzienność, może tu i tam jeszcze się popisze. Ale wspomnienia i piosenka pozostaną!
Ciuchów nie trzeba było dużo, bo cały dzień w klinice nosiliśmy tylko sportowe ubranie, dresy i adidasy. Pociliśmy się, stękaliśmy, fryzury nie trzymały długo, ot taki sportowy styl, każdy równo, zewnętrzne pozory były nieważne.
Dopiero popołudniu, na wyjazd tramwajem do centrum miasta, czy kolacje w klinicznej stołówce, ubieraliśmy się w „normalną” garderobę.
Weekendy były wolne, ale pojechać do domu 450 km, było mi za daleko. Za to Jurek przyjechał do mnie dwa razy. Raz dostał dodatkowe łóżko w moim pokoju, a drugi raz wzięliśmy hotel w samym centrum. Te dwa spotkania były dla nas jak dodatkowy krótki urlop. Zwiedzanie, beztroskie spacery, uliczne kawiarnie na rynku, miłe kolacje. I niekończące się opowiadania.
Bardzo nam się miasto podobało, piękny rynek, odrestaurowane centrum. Jest jeszcze wiele starych, wysiedlonych domów i kamienic, które trzeba by odnowić i koniecznie uratować! – skarby architektury secesji.
Zwiedziliśmy miasto i jego zabytki, śladami Händla, Luthera, zamek, Fundację Francka i dużo starych książek, najstarszą fabrykę czekolady, gdzie najedliśmy się halleńskiej specjalności Kulki-Halloren, szliśmy z Beatlesami przez Abbey Road, widzieliśmy znajomego z TV, dostaliśmy zaproszenie na Sylwestra 21 grudnia (tak na przezór…), a ja przeszłam nawet nad Halle między dwoma wieżami – więcej będzie na galerii zdjęć.
Odkryliśmy wspaniałą grecką restaurację (Athos), w zabytkowych piwnicach – personel uprzejmy, kuchnia superowa!, atmosfera przyjemna, gość był przyjmowany jak stały bywalec, z respektem, ale serdecznie, powitanie i pożegnanie z uściskiem reki. Byliśmy tam trzy razy i gdyby nam przyszło znów zawitać do Halle, to na pewno tam pójdziemy. Nie pamiętam, kiedy się tak dobrze czuliśmy w nowej restauracji.
Więcej zdjęć w albumie „Nasze podróże”
Za rok czeka mnie tydzień powtórki – już się ciesze, a może nawet uda się, żeby ktoś z naszej grupy był w tym samym czasie.
Boki można zrywać, gdy się ma dobre plecy.