Kuba, Guantanamera, cygaro i rum
“Neckermann macht`s möglich” = Neckermann umożliwia. Nam też umożliwił… cofnięcie się do czasów naszych mokrych pieluch 🙂
Każdy chyba kojarzy Kubę z kolorowymi amerykańskimi oldtimerami. Tak, tak jest i to nie na dawnych zdjęciach tylko na dzisiejszych ulicach, bo na Kubie czas się zatrzymał, zegary stanęły wraz z rewolucją w 1959.
Mieliśmy różne oczekiwania, ciekawość, niepewność… Im bliżej urlopu, tym więcej czytaliśmy negatywnych rzeczy. Ok, podkręcamy wyobrażenie. Im mniej oczekujemy, tym mniejsze będzie rozczarowanie.
No i wróciliśmy. Pełni wrażeń i wspomnień, w posiadaniu 3 tysięcy zdjęć (przeróżnej jakości, zredukują się, haha), dość czarni (co nie leży w braku mydła). I wcale nam się nie chce wracać do pracy…
Zrewidowaliśmy nasze oczekiwania i cudze zdanie – najlepiej wyrabiać sobie własne.
Wiele opinii się nie potwierdziło.
Poznaliśmy Kubańczyków jako naród otwarty, przyjazny, uprzejmy, uśmiechający się. Opinii, że są pazerni i “robią coś, tylko jak dostaną przedtem napiwek “ absolutnie nie potwierdziliśmy. Wiedząc, że zarabiają mało (min. pensja 450 Euro) i napiwki należą do zarobku, zabraliśmy dość drobnych 1- i 2-euro, chyba z kilo. Zabraliśmy też małe banknoty, wiedząc już, że pytają czasem o wymianę na papier, bo monet nie mogą nigdzie oddać. Zdarzyło się rzeczywiście. Ile chce? 5 euro? 10?
Ale obsługiwali z uśmiechem, czy dostali czy nie, zaraz czy później. Niemniej zauważyliśmy, że napiwek wylewał więcej rumu z butelki, czy olśniewał naglą znajomością niemieckiego… Nazywaliśmy to posłużeniem się odpowiednim “słownikiem”.
“Kiepska kuchnia, ryż z fasolą i fasola z ryżem”… Oooookaaaaaaaaay. Trochę trudno dla Jurka, bo on na (dobrowolnej i bogatej w sukcesy) diecie bez węglowodanowej. Eee, g… prawda. Pierwszy tydzień jedliśmy codziennie świnie z rusztu, ryż z fasolą, sałaty, owoce, jajka itd. Typowo kubańskie jedzenie, ale nawet Jurek się jakoś dobrze najadł. Drugi tydzień – była super kuchnia!! 100 metrów bufetu, wszystko na kilka rodzajów, wybór, odmiany… – kto tu jeszcze narzekał (czytaliśmy w opiniach), ten w domu pewnie wp… kartofle. Koniec “narzekania” na kuchnię – w efekcie Jurek stracił kolejne 2 kg (on zawsze traci na urlopie – trudno zrozumieć), a ja tyle przybrałam. Zostaje w rodzinie, haha. Teraz on je po swojemu normalnie dalej, a ja zasuwam jabłka. Ale dobre było!!!
No i nie możemy pominąć, że ostatni tydzień mieliśmy Al inclusive, przez cały dzień piliśmy tylko cocktaile (chyba z 5000 kalorii). Teraz musimy się przyzwyczaić znów do smaku wody. Jednak – tak jak znamy to z Karaibów – niby pijesz cały czas alkohol, przy upale i słońcu, od 11 rano… ale nigdy nie masz wypitego wrażenia.
Ok, – MY, może inni to mają. Tak, jak pan, którego chyba żona nie wpuściła do pokoju, darł się na korytarzu w nocy jak dziki goryl, waląc pięściami w drzwi “you are my wife!!!!!”. Mieliśmy trochę ubawu.
Kuba to muzyka i rytmy. I bez Guantanamera się nie obejdzie.
Kubańską muzykę dobrze można słuchać. Nie dorównuje co prawda dominikańskiej baciata i merenge, ale o trzy nieba milsza uchu niż jazgotliwa meksykańska. Przyśpiewywano nam do jedzenia, na ulicach, w barach,
Ha! od jakiegoś czasu chodzimy z Jurkiem do szkoły i uczymy się angielskiego. I widzieliśmy efekty. Na pewno nie mówiliśmy poprawnie, ale rozmawialiśmy z ludźmi tu i tam, w recepcji, na ulicy, na lotnisku… Straciliśmy niepewność i po prostu łatwiej się porozumiewaliśmy. To zaraz “pani w szkole” opowiedzieliśmy – niech też ma poczucie sukcesu. Prawda?
Mieliśmy 7 dni objazdu po kraju – od wschodu do zachodu. Ale Kuba nie ma dość do pokazania i tylko odległości powodują długi czas, inaczej można by wszystko skrócić do 4-5 dni.
Grupa liczyła 19 osób, okazała się sympatyczna i harmonijna. Nie było żadnego up…dzielca. Nie utworzyły się też żadne grupki. Poznaliśmy co prawda 3 miłych ludzi (jesteśmy w kontakcie), ale każdy dosiadał się (jedzenie, bar) do każdego, każdy znalazł z każdym temat do rozmowy. Znów nowe doświadczenia co do funkcjonowania grupy.
Potem tydzień tarzaliśmy się w bardzo-nie-kubańskim-Al-inclusive-luksusie, wylegiwaliśmy się w słońcu i bujaliśmy na falach, których właściwie nie było, turkusowego Atlantyku, o temp. 25-28 stopni.
Atlantyk z najpiękniejszej strony!!! Takie morze znamy dotąd tylko z Dominikańskiej Republiki na Punta Cana. Klarowne, że nawet pływając bez gruntu widziało się pod sobą fale piaskowe na dnie i przepływające ryby.
A co fajniejsze – woda unosiła nas sama, bez wysiłku wylegiwaliśmy się na powierzchni, przyjmując pozycję siedzącą, albo stojąca bujaliśmy się jak boje. Rękoma jedynie trzeba było czasem utrzymać równowagę, bo woda wynosiła nas do góry, a my przecież chcieliśmy siedzieć.
Parę ruchów do przodu i pływaliśmy sobie na siedząco. I tak 2-3-4 razy dziennie.
Na Kubie czas stanął w 1959 roku – ale ślady rewolucji są żywe i na każdym kroku honorowane. Tablice ze sloganami (znanymi nam z przeszłości z Polski), zdjęcia, obrazy, wizerunki (na wszystkim, choćby na kubku do kawy). Castro, Che Guevara…
Nie tylko oldtimery tam jeszcze jeżdżą (pozostałe z dawnych czasów, kiedy jeszcze były błyszczącymi karocami). Jednym z najpopularniejszych środków lokomocji są konie – bryczki, dorożki, wozy towarowe, konne „autobusy”, „taksówki”, osiodłane na pojedynkę.
Wszelkie traktory, ciężarówki, autobusy pochodzą tak samo z dawnej przeszłości jak kolorowe cadillaki i oskrzydlone fordy. Pojazdy są tak stare, że często nie są lakierowane, tylko po prostu malowane pędzlem. A warstwa farby zastępuje niejeden szpachtel.
Ciekawostka: również Polski Fiat 126 robi tam za oldtimera. Ale nie fotografowano go tak jak inne krążowniki.
Zwycięstwo rewolucji gwarantuje dziś ludziom podstawowe zaopatrzenie. Nie ma głodu, ale ludzie żyją optycznie biednie. Domy się kruszą, tynki odpadają… na remonty nie ma pieniędzy.
Na ulicach często nas nagabywano o mydło i ubrania (słowa żebranie nie chcę używać). Mydło jest w sklepach –szarobiała bryłka, bez opakowania. Pewnie, że do mycia starczy… Ale pamiętam czasy w Polsce, kiedy dostawaliśmy mydełko Lux z paczki z Niemiec. Było kremowe i takie przyjemne w dotyku, pięknie pachniało i pieniło się. Wykładaliśmy je “dla gości”.
Dopóki NRD istniało i Rosja była silna, to Kuba miała pomoc. Ostatnie lata przyniosły zmiany na gorsze. Teraz Kuba orientuje się znów w kierunku Ameryki, ale kontakty są jeszcze bardzo ostrożne. Firmy mogą się osiedlać, jednak tylko na warunkach wynajmu – Kuba nie sprzedaje własności obcokrajowcom.
Amerykanie jeszcze długo nie będą poróżować na Kubę tak-sobie-bo-fajnie, jak my, czy Kanadyjczycy. Na razie poprzeczka na wizy dla nich jest bardzo wysoko osadzona, prawie nieosiągalna.
Ale w następnych latach na pewno wiele się zmieni. Może i wszystko… co jest “dzisiejszą Kubą”. Dlatego cieszymy się, że byliśmy widzieliśmy i przeżyliśmy ten kraj. Teraz będziemy obserwować.
Byliśmy w destylarni rumu Havana Club – widzieliśmy Rarytas Maximo Extra Añejo za 1700 Euro za butelkę (ale nie dali spróbować, tylko butelkę przez szybkę obejrzeć), w fabryce cygar (nie wolno było fotografować, haha), w Zatoce Swin (bez świń), w “źródle” rewolucji… Chodziliśmy po marmurowych alejach cmentarnych…
Widzieliśmy fenomen natury – wędrówkę krabów, sepy krążące nad głowami jak u nas wrony, bawoły, plantacje trzciny cukrowej, sklepy “na kartki”, psy bez sierści…
Piliśmy obok Hemingwaya jego ulubiony Daiquiri, staliśmy pod domem A. von Humboldta. 2-godzinny przelot starym ruskim Antonowem przeżyliśmy chyba tylko dzięki wielkiej porcji śmiechu.
Jadłam malangę, maniok, banany do gotowania – zastępujące nasze kartofle. Jadłam do syta świeżą gujawę, którą bardzo lubię i w domu kupujemy dżem przez Internet (9 słoików bez porto, haha) i poznałam nowy mi zielony dżem z ciruelli, hmmmm. Jedliśmy obiad w więzieniu, przed pomalowaną skałą i z widokiem na fortecę z czasów pirackich…
Wszystko mamy na zdjęciach – tu będzie niedługo obszerny album, wraz z opisami.
Tylko jeszcze musimy skoczyć do Barcelony 🙂