Mrągowska Prowincja
W czerwcu byliśmy w Polsce i w Mrągowie.
No i nareszcie miałam w rękach nową książkę Kasi Enerlich, czwartą część „Prowincji…”, która czekała już na mnie (i drugi egzemplarz dla mamy), zakupiona przez moją niezawodną kuzynkę.
Niestety nie udało się spotkanie z autorką, bo była na dalszych spotkaniach z czytelnikami. Bardzo szkoda. No, ale tak bywa – jeden jest na urlopie, a drugi pracuje. To ja już wolę urlop…
Może w przyszłym roku trafi nam się lepiej.
Długie oczekiwanie zostało nagrodzone.
Czytałam chełpliwie w wolnych minutach. Potem musiały mi się myśli poukładać.
Tę książkę czytałam trochę inaczej. Bo z przypadku udzieliłam się w jej powstaniu, wciągając też moją mamę i nawet jesteśmy w niej uwiecznione. Wielki to dla nas zaszczyt.
To tak jakby siedzieć obok reżysera w czasie nagrania filmu. Wiesz co było nagrane, a nie wiesz, co będzie pokazane. Ja wiedziałam, co mama opowiadała, nie wiedziałam, co Kasia wykorzysta i jak to ujmie.
Nasz wkład do powieści był jeden z wielu – wystarczy spojrzeć na podziękowanie Kasi, bez końca ciągnie się lista osób, które podzieliły się informacjami, pomysłami, przepisami…
Kasia zebrała wszystko po swojemu go kociołka, pokroiła, pomieszała, przyprawiła, podgotowała, odstawiła do przegryzienia się, dodała ziółek – i powstała „Prowincja pełna smaków”.
Książka, jak wszystkie, bardzo mi podeszła, migiem wciągnęła i za szybko się skończyła.
Już obserwacja ptaszka kopciuszka na początku, to jak własne myśli, bo mamy takiego gościa przy domu, wraca od kilku lat w to samo gniazdo. Tak samo go śledziliśmy. Krótkie skrzeczące nawoływanie (tuk tuk tuk) jest metodą wychowawczą, ostrzegającą pisklęta przed niebezpieczeństwem – wtedy ciekawskie główki jak zmiecione znikają w głębi gniazda. Kasia to opisała, więc uzupełniam, haha.
Kąty mrągowskie, którymi akurat parę dni temu chodziłam i które są mi tak bliskie. I jakoś coraz piękniejsze… im jestem starsza.
Kasia wprowadziła trzy wątki z naszego życia, nasz dom oraz mamy przeżycia w Noc Kryształową i w czasie ucieczki z Prus Wschodnich przed Rosjanami w 1945. W ten sposób została utrwalona żywa historia.
Imię Jutta też jest po mojej mamie – bardzo się Kasi podobało, jak szukała „ciekawego” imienia dla postaci w nowej powieści.
Historia Jutty z powieści podoba mi się, choć nie znalazła dobrego końca i zakończyła udział Hansa w „Prowincji…”, a towarzyszył nam od pierwszej części.
Mnie dotyczy najbardziej nasz stary dom (str.127), ten „tajemniczy” jak mówi Kasia. Tam się urodziłam, tak urosłam, tam spędziłam u babci, którą nazywaliśmy Oma, wraz z kuzynką Moniką i moim bratem, wszystkie wakacje, dlatego był to MÓJ dom, mimo, że nie mieszkaliśmy na stałe w Mrągowie. Ile to scen z dzieciństwa można by wspominać!!! Nachodzą mnie myśli, żeby trochę je spisać… dopóki je jeszcze pamiętam, haha.
Stary zegar po babci, stojący, dwumetrowy – ten z bajki o wilku i siedmiu kózkach, haha, stoi teraz u mnie i bije. Zawsze miałam wielki sentyment do niego, to był „mój” zegar. Oma opowiadała, że jak byłam malutka i marudziłam, to mnie stawiała z wózkiem przed zegarem, a ja patrzyłam na błyszczące mosiężne wahadło, słuchałam tykania i byłam zadowolona. Szkoda, że nie miałam tego zegara, jak moja była mała…
Nasza trójca: kuzynka, która mi była jak siostra i mój brat, którego czasem razem męczyłyśmy – po co ma się młodszego brata? Ale on przeważnie chodził swoimi drogami, albo nas wyzywał: „Wyyyyy!!! wariatki! głupie! nieskończone!!!”
Dziś go już nie ma wśród nas… My mieszkamy daleko…
Ale raz w roku zajeżdżamy do Mrągowa, spotykamy się z Moniką, obok innych opowiadań i relacji z całego roku wspominamy też dzieciństwo. W tym domu.
Trochę się uśmiechnęłam czytając podpisy pod zdjęciami… Chce sprostować – tak dla siebie, żeby nie zapomnieć.
Pisarska fantazja autorki sprowadziła mnie na ślady Ludmiły (str.126). Ja biegałam już do kina Mazur (w sąsiedztwie kamienicy szeptów, ale jego nazwę przypomniała mi teraz książka) na filmy z Gregorem Peckiem, to Kasi jeszcze nie było na świecie. No, ale oczywiście chętnie fotografowałam dom Ludmiły i zdjęcie włożyłam do książki, a zdjęcie z autorką przed nim – to już deser grande!!
Moja mama nie przyjechała do Mrągowa, żeby opowiedzieć przedwojenne historie. Po wielu latach wróciła, z nami, do swojego miasteczka, a ze spotkania Kasi ze mną wyszły przypadkowo kilkugodzinne opowiadania mamy. Ale jeżeli przyjmiemy, że nie ma spotkań przypadkowych – to rzeczywiście, tak chyba musiało być, jakbyśmy po to pojechały.
Zdjęcie ze strony 125 zrobił Jurek. Kasia to przeoczyła i podała inne autorstwo. To ma tylko i wyłącznie dla nas znaczenie, ale prawidłowa informacja by Jurka z osobistego względu bardzo ucieszyła.
„Prądek boży”, kamień, który ja znałam jako donnerstein – kamień burzowy, jest moim wspomnieniem z dzieciństwa, dla mojej mamy bez znaczenia. Dostałam go od Kasi w nasze pierwsze spotkanie i pamiętam, że aż mi się ciepło zrobiło, jak go przygarnęłam do siebie. Taki drobiazg, a tak mnie ucieszył. A myśl, że ma nas uchronić od burz życiowych jest bardzo ciepła i serdeczna – dziękuje Ci, kochana.
Ciesze się, że Kasia uważała naszą historię za dość ciekawą, żeby ją umieścić w swojej książce. W ten sposób mama wróciła do Mrągowa nie tylko osobiście po wielu latach na krótko, ale pośrednio zostanie tam na stałe – między kartkami książki.
Dla mnie poznanie Kasi pozostanie niezapomnianym przeżyciem.
Czekam na następną powieść. W regale stoi już 10 książek, ale bez obawy, jak będzie ciasno, to dobuduję.
Po wydaniu jest przed wydaniem… Pisarz pracuje zawsze. Rób Kasiu jogę, odżywiaj się zdrowo i PISZ!!!!!
W szczęściu zawsze znajdziesz kawałek domowych pantofli.