Ryż i słomiane kapelusze.
W zeszłym roku zasmakowaliśmy Azji, trzeba było dalej – do Wietnamu.
Moim marzeniem od dawna było zobaczyć Zatokę Halong i Angkor Wat w Kambodży. Jurka zarazić tą myślą nie było trudne, na koniec był przekonamy, że to jego marzenie. No i dobrze, tak musi być.
Już wiosną wybraliśmy cel. Szybki kontakt z biurem podróży, który ja znalazłam w Internecie, a Jurek “sprawdził” – ok, tu możemy nasze pieniądze urlopowo inwestować. I nie zostaliśmy rozczarowani.
Objazd Wietnamu od Hanoi i Zatoki Halong, przez Hue, Hoi An, Sajgon, do Kambodży z Angkorem – optymalnie!
Biuro Take off już w przedbiegach robiło dobre wrażenie. Dużo podróżujemy, ale tak nie byliśmy jeszcze nigdy przygotowani.
Wstępne informacje (organizacyjne i o kraju) były obszerne, nawet podano nam uczestników. No… tu można by się trochę sprzeczać o tajemnicę danych, ale dla nas fajnie, bo zaraz poszukaliśmy (i znaleźliśmy) sobie naszych współurlopowiczów w Internecie. Acha… 8 osób – mała grupa, w naszym wieku, fotografia, wykłady o podróżach, sympatyczne buzie – ok, pasuje.
Jednak dwie osoby odmówiły przed wyjazdem i tak spotkaliśmy się u celu w szóstkę – grupa mała, ale ocho!! Harmonizowaliśmy do końca, bez problemów i konfliktów. Co nie jest oczywiste, bo przecież trafiliśmy na siebie z przypadku.
19 dni, 6 lotów, 9 hoteli, 5 przewodników (miało być 4, ale jeden został po dwóch dniach zastąpiony) – wszystko funkcjonowało sprawnie i bezbłędnie. To co było w ludzkich rękach.
Na co nikt nie miał wpływu – była pogoda. Cieszyliśmy się w zimny styczeń na zapłacone ciepło. A tu po dwóch dniach się oziębiło, akurat na Zatokę Halong (gdzie spaliśmy na statku) – było zimno!! marzliśmy, poubieraliśmy co mieliśmy i mieliśmy nadzieję na następne loty w kierunku południa. Trochę jeszcze trwało, ale potem nam przygrzało 35 stopni. Hurraaa!!!
19 dni…
Kapelusze, pola ryżowe, fantastyczne transporty wbrew prawom fizyki, pionowe skały w Zatoce Halong, grota w takiej skale, grobowiec cesarza, Zakazane Miasto w Hue, Delta Mekongu, pływające rynki, pływająca wioska, domy na szczudłach, Pałac Królewski w Phnom Penh, świątynie, starożytne budowle w Ankgor Wat, korzenie miażdżące mury, tunele partyzanckie w dżungli, freski, kamienie, mury, lampiony, kwiaty, owoce, pieczone karaluchy, jazda rikszą, łodziami,
uśmiechnięte twarze…
Wrażenia bez końca.
Podróż do Wietnamu to szok kulturalny.
Wietnamczycy są mali i drobni. Kobiety mają figury jak nasze 12-letnie dziewczynki – o rany! to obraza natury dla naszych genów (shopping możesz zapomnieć). Mężczyźni, jak Jurek (wysoki, „postawny”) to turystyczna egzotyka. A jeden urlopowy kolega U. był jeszcze większy i postawniejszy. Wietnamski Budda – Happy Budda, jest gruby i zadowolony (w przeciwieństwie do szczupłego, medytującego na Sri Lance) i głaskanie go po brzuchu przynosi szczęście.
Gdzie jest związek? Aaaaa! Nasi panowie byli wciąż głaskani po brzuchu, z uśmiechem zachwytu „Happy Budda!”. No, Jurek nie tak często, bo U. zabrał mu rang popularności, ale też się tu i tam załapał. Ludzie nie mieli obiekcji klepać ich, głaskać, na ulicy, w taksówce, przy stole… Co najpierw było nam obce i denerwujące, przeszło szybko w rodzaj przyzwyczajenia i akceptacji i śmiechu. A szczęśliwe buzie i jeszcze skośniejsze w uśmiechu oczy, „Happy Budda!!” mówiły, że ludzie nie robią tego z braku respektu i złośliwie, ale z podziwem i na-szczęście.
Noooo…. Jak ma pomóc, to ja chyba też mojego Happy Buddę poklepię regularnie po brzuszku.
Wyobrażenie, że Wietnamczycy chodzą w typowych słomianych kapeluszach… zgadza się.
Noszą je kobiety, mężczyźni, na ulicy, na polu, chronią przed słońcem i deszczem.
Typowym kiczem z pocztówek… i z ulicy jest też nosidło na ramieniu z dwoma koszami. W tym koszach noszą wszelki towar, owoce, jarzyny, gotującą się zupę, wraz z miskami. Na początku wydawało mi się, że noszą to lekko. Aż jedna założyła mi to na ramię (do zdjęcia, oczywiście za dolara i kupno paru bananów) i kapelusz na głowę. Ooohhh, to było bardzo ciężkie, gniotło boleśnie, a pani pokazała mi swoje zrogowaciałe ramię. Od tego czasu inaczej patrzyłam na te nosicielki. Nie szły lekko, szły ciężko, krokiem sprężynującym w takt uginającego się nosidła. I się uśmiechały.
Trzeba się szybko uczyć przechodzić przez ulicę, między tysiącami skuterów i motorków, kilkoma samochodami, rikszami. Trzeba po prostu iść, wmieszać się w płynący ruch i tylko się nie zatrzymywać!!! – to ominą. A jaka radość, jak się żywo dojdzie na drugą stronę!
Do ciągłych klaksonów można się przyzwyczaić- a trąbią jak jadą, jak hamują, jak skręcają, jak omijają z prawej, jak omijają z lewej. Trąbią zawsze, bo mają klaksony.
Nikt nie krzyczy, nie wyzywa – zajeżdżają sobie drogę, hamują, ominą i jadą dalej.
Do ruchu drogowego trzeba powiedzieć więcej. Skutery są traktowane jako środek transportu osób, rodzin, towaru, mebli, świń, drzew, tony jarzyn na targ. Waga ma tam jakąś inną wartość, bo nasze motorki by się załamały pod tymi ciężarami, a oni jadą i się uśmiechają. I prawa fizyki nie funkcjonują, a może ten transport funkcjonuje, bo nie znają fizyki?
I jeszcze: nagminnie noszą maski na usta i nos. Noszą je w ruchu na ulicy (można by zrozumieć, spalin jest moc), ale nosza je też w górach, nad morzem, nad Mekongiem, daleko od miasta, na lotnisku. Noszą je dla ochrony przed spalinami, prze zimnym powietrzem, przed ciepłym powietrzem, przed wiatrem, przed zarazkami i pewnie przed złym spojrzeniem też.
Kupić je można w różnych kolorach i wzorach, na rynkach wiszą na tony.
Azjaci mają też inne poczucie własnego ciała i balansu. Siedzą na skuterach bez trzymania, bo trzymać muszą towar albo pisać sms-y. Nawet małe dzieci 3-4 letnie siedzą grzecznie za mamą – nasze by spadły na pierwszym zakręcie.
Tak samo przechodzili po bujających się łodziach, bez problemu – podczas kiedy my potrzebowaliśmy uchwytu i wzajemnie sobie pomagaliśmy. Postawny U. nawet by się raz w zimną wodę wyp… Niewiele brakowało! Małe ludki się zbiegli, zobaczyli, że jeden wielki Happy Budda wyszedł sucho i patrzyli z napięciem, jak drugi (mój) wychodzi z kiwającej się łodzi.
Do urlopu należy oczywiście też jedzenie.
Ojejej, na ulicach oferowano niezliczone ilości wszelkiego jedzenia, w małych kącikach i większych “restauracjach”, na niskich (u nas – przedszkolnych) taborecikach, potrawy z grilla, garnka, gotowane na miejscu na chodniku. My z nich nie korzystaliśmy, bo z tych taborecików byśmy już nie wstali.
My jedliśmy przeważnie w wietnamskich restauracjach – chociaż dalekich od naszego pojęcia tego słowa, pod dachem i przy stole. Ale pałeczkami!
Jedzenie było smaczne, ale nie ostre – często dodawaliśmy sami przyprawy. Ryż i makaron ryżowy – w bród. Do tego ryby, kurczaki, wołowina i tony zieleniny. Wszystko pokrojone w paski i kawałki, do pałeczek.
Wietnamczycy jedzą nawet zupy pałeczkami i są bardzo szczupli i drobni – więc może to jest TA tajemnica. Może by wprowadzić w domu? Szybko się nauczyliśmy też zasuwać zupę pałeczkami. I nawet się najedliśmy!!
Ale egzotyki kulinarne zobaczyliśmy dopiero w Kambodży: smażone tarantule, larwy, świerszcze, karaluchy jak kciuki, żmije nadziane efektownie zygzakiem na patyki – nawet apetycznie.
Przewodnik kupił na rynku tarantulę i chciał mi dać do spróbowania, ale starczyło mi odwagi tylko na zrobienie zdjęcia i zjedzenie jednej nogi – juhu! Żmiję bym spróbowała, ale nie wiedziałam, jak ją jeść, jak szprotki? całą? czy skubać? – a wtedy przewodnika nie było z nami.
Ale próbowałam na rynku durian – śmierdzący owoc. Nazwa pochodzi od silnego owocowo-stęchłego zapachu sięgającego wiele metrów. Smakuje trochę jak przejrzały melon zmieszany z bananem.
Jedliśmy topinambur, mięso kozie, pitahaję, malutkie banany, wodne jabłka, rambutan – takie liczi z kolcami, dragońskie jajka – jak malutkie liczi, piliśmy wódkę ryżową.
Widzieliśmy często pola ryżowe, chodziliśmy przy nich. Nigdy już nie zjem ryżu tak sobie, bez namysłu, bo kilo kosztuje 1 euro. Widziałam, ile pracy tkwi w produkcji ryżu, przesadzanie sadzonek, każdą roślinę pojedynczo, godzinami moczenie się w zimniej wodzie, po kolana i po łokcie, ze zgiętym krzyżem.
A oni się ciągle uśmiechali.
Mieliśmy ciągłą i wspólną zabawę: fotografować na ulicy czy z busa obładowane okazy na dwóch kółkach.
Fotografowanie było zresztą pasją wszystkich. Chodziliśmy po miejscach, które inni (tysiące) też chcieli zobaczyć. Pech dla nas, bo nam ciągle zastawiali widoki. Ale jakie uczucie, jak się udało zrobić zdjęcie bez ludzi! Wow. Na to rozwinęliśmy wspólną strategię – siłę grupy. Nasze zdjęcia robiliśmy po kolei. Jak trzeba było, to nawet czasem zatarasowaliśmy przejście dla innych. Jak ktoś zobaczył ładny motyw – bez ludzi, to wołał resztę.
Narobiliśmy dużo zdjęć, parę tysięcy- ale co tam, cyfrówki pstrykają.
Ale tyle było wrażeń i każdy dzień przynosił nowe, że bez zdjęć byśmy większość zapomnieli. Głowa nie jest w stanie tylu wrażeń zachować.
Więc są zdjęcia i jest notes, w którym dużo zapisywałam, do tego wspomnienia – i tu powstanie wieeeelki album.
Garniec potu zmienia się w garniec ryżu.
(wietnamskie)