W domu
Minęły tygodnie urlopu i sanatorium.
Dziś byłam pierwszy raz, po sześciu tygodniach, w pracy. No, muszę przyznać, że do nieróbstwa można się przyzwyczaić. I to jak!!
Ale powrót do pracy też ma swoje walory. Dzień szybko zleciał, pacjenci się cieszyli, każdy chciał coś posłuchać, coś opowiedzieć. Tu i tam trzeba było coś uregulować, tak „po mojemu”.
Na razie męczyły nas straszne upały. Jeżeli myślisz, że u was jest też gorąco – to przyjedź do nas! Czeka cię miły powrót.
Teraz pada, już 5 minut. Ludzie, co to jest? Nawet natura się dziwi i radośnie zachłystuje.
Po powrocie przedarliśmy się w kilka godzin przez dziki gąszcz, w jaki zamienił się nasz ogród. Nawet bym nie myślała, ile w tej małej doniczce może zarosnąć. Jak już wiadomo, Juruś nie jest od regularnej pracy w zieleni. A to nic-nie-robienie zostało nawet nagrodzone i trawnik się …sam skosił. Bo Juruś raz rano wstał, podciągnął żaluzje i… nie wierzył własnym oczom: trawnik był ścięty. Krasnoludki? Nie, fajny sąsiad.
Niezapomniana godzinka w drodze powrotnej z St. Peter Ording: odwiedzenie obozu we Friedlandzie, gdzie przed 29 laty zostaliśmy zarejestrowani jako przesiedleńcy. Obóz został założony w 1945 roku dla integracji powracających po wojnie.
Tyle lat minęło. Szliśmy uliczkami, mijając obecnych mieszkańców (np. z Iraku, Rosjanie), szukaliśmy „naszego” baraku, ale nie znaleźliśmy, za dużo drzew urosło, nie pasowały nam obrazy z przeszłości. Baraki – to długie, przeważnie drewniane domy, pusty korytarz, z którego odchodziły pokoje, wspólne toalety na końcu. Dziś są tylko pojedyncze nazwiska na tabliczkach. Wtedy mieszkaliśmy w jednym pokoju w trzy-cztery rodziny. W 81 roku było w obozie (przystosowanym na 500 osób) 2500 przesiedleńców. Byliśmy tam dwa tygodnie, pełni obaw przed nowym i obcym, pełni nadziei na lepsze.
Ponieważ mieliśmy małe dziecko, dostaliśmy łóżka w baraku „dla rodzin z dziećmi”. Tu był spokój, bo każdy chciał, żeby dzieci spały. 200 osób mieszkało w szkole w sali gimnastycznej. A inni darli się wieczorem na ulicy: k… co za kraj, o dziesiątej nie ma nigdzie wódki!
Znaleźliśmy kilka miejsc ze wspomnień: przedszkole, gdzie była nasza córka, żebyśmy mogli w spokoju załatwiać urzędy, sklepik, dzwon, pomnik.
Znaleźliśmy budkę telefoniczną (dziś nowoczesna), z której wtedy telefonowaliśmy do Polski. Ile to razy wspominaliśmy te telefony. Wtedy każdy chciał przekazać rodzinie w kraju znak życia i nowości, dopytać o sytuację w kraju (rok 1981). W kolejce stało 15-20 osób, każdy miał 5 minut żeby się dokręcić – wtedy były inne połączenia, niż dziś, centrale wciąż zajęte, tarcza kręcona, Jurek miął pęcherze na palcach. Kto się nie dodzwonił – to na koniec kolejki. Jak mu się udało, to cała kolejka się solidarnie cieszyła i wtedy można było rozmawiać bez ograniczenia, ile tylko drobnych starczyło. Funkcjonowało i każdy się trzymał tego niepisanego prawa. A wieczorna przygoda trwała czasem kilka godzin.
Do dziś pozostało nam rodzinne powiedzenie: „ciotka, piniendze wciepaj”. A to było tak: ciocia dostała połączenie, a dwóch młodych chłopaków – siostrzeńców pukało w szyby i wolało głośno: „ciotka!!! piniendze wciepaj! piniendze! ciotka!!!” Wesoło było. Kolejka podtrzymywała: ciotka! piniendze!
Ale ani wtedy, ani teraz nie było żadnych straznikow i drutów kolczastych, wbrew informacjom polskiej prasy z lat osiemdziesiątych.
Będzie post o urlopie w Polsce, będą zdjęcia z Polski i znad Morza Północnego na stronie z podróżami.
Muszę się tylko jeszcze trochę pozbierać.
Nie wkładajmy okularów współczesności, aby oceniać przeszłość.
Stefan Wyszyński. kard.