W kraju
No i wróciliśmy z kolejnego pobytu w kraju.
Jak zawsze, jechaliśmy chętnie i z ciekawością.
Będąc tam raz w roku obserwujemy wiele zmian, które w codziennym życiu i systematycznym przyzwyczajaniu się do nich, wielu krajowcom może się umykają. A zmiany następują w szybkim tempie i na korzyść. Tylko czasem trzeba trochę przyzwyczajenia i kilku odwiedzin.
Patrzymy na miasta: coraz bardziej czysto i kolorowo, architektura nowoczesna i przyciągająca oko.
Patrzymy na balkony, które kiedyś służyły głównie do suszenia bielizny. Dziś niestety nadal majtki i pościel zdobią bloki, ale jest już bardzo dużo ładnie ukwieconych balkonów, z fotelami i stoliczkiem. Jeżeli ktoś ma pieniądze, żeby sobie ozdobić otoczenie i ma czas, żeby je pielęgnować i sobie tam usiąść, to znaczy, że zaspokoił już zasadniczo inne podstawowe potrzeby – jest najedzony, ubrany i zagrzany.
Tym razem trafiliśmy na 5-lecie Polski w EU. Jeszcze pamiętamy, jak przed laty mieliśmy akurat grilla 30.04 – (to tu tzw. „taniec do maja”) i o północy wypiliśmy z przyjaciółmi przygotowanego szampana. Polska wstąpiła do Unii Europejskiej. Co nam to dalej przyniesie? – pytaliśmy się wtedy.
Dużo mówiono teraz w TV na ten temat, interesowało nas to, chociaż z innego punktu widzenia niż Polaków w kraju.
Często powtarzała się oczekująca postawa: EU powinno dać więcej pieniędzy. Nie chciałabym tu nikogo urazić, ale powiem np.: to pracujcie więcej. Wielu z moich dawnych szkolnych znajomych jest już na rencie (przecież my mamy po 50-52 lata!). Wiem, że niejeden sobie takiego losu nie wybrał, ale nie wyobrażam sobie, żeby polski naród był aż tak chorowity. Wielu załapuje się też na jakiś gumowy paragraf prawa pracy – każdy by pewnie tak zrobił, gdyby miał tą szansę. Możemy pozazdrościć. Ceną tej wygody jest jednak mniejszy dochód. Coś za coś. Ale to już nie sprawa EU.
Zdziwiło nas myślenie, że EU „każe” burzyć dawne fabryki. Myślę, że to raczej sensowne obycie się z funduszami, żeby nie wpychać w coś, co nie ma już sensu bytu. A może są to opowiastki wysokich ludzi, tych, co na tym „nakazanym” burzeniu dobrze zarabiają, dla tych na dole. Nie słyszeliśmy jeszcze z żadnego innego kraju, że wymuszano wyburzanie.
Przekroczenie granicy, to zawsze taki specjalny moment. Jeszcze przed kilku laty musiał sobie zięć wyrobić paszport na pierwszy przejazd do Polski, chociaż na granicy już to nikogo nie interesowało. Musieliśmy celników ekstra poprosić: ten pan pierwszy raz w Polsce, proszę dać stempel na pamiątkę. A teraz? Nawet bud kontrolnych już nie ma, doły zostały, jeszcze sprzątają gruz! Czy byśmy kiedyś myśleli o takim przejeździe przez tę granicę? Co za uczucie…
Najpiękniejszym postępem podróżniczym są dla nas autostrady, których jest coraz więcej. Kiedyś poruszaliśmy się przeważnie w północnej części Polski i musieliśmy wiele kilometrów przejechać drogami przez miasta i wsie. Mimo, że jakość tych szos się niezmiernie poprawiła, to jednak kradły nam czas i cierpliwość. Autostrady na południu kraju dają takie europejskie odczucie – ok, tablice informacyjne potwierdzają źródła poprawy i rozwoju, ale bezwzględnie widać tu ich skuteczność. Dawne czasy siusiania w lesie za jodełką miały swój urok. W epoce Unii i to się zmieniło. Dziś zatrzymujemy się na przy autostradowym parkingu z toaletami (te bezpłatne, bez obsługi). Ok, u nas też są co rusz, ale… musimy przyznać, że tu Niemcy mogą się jeszcze douczyć: czysto! (w naszych niestety często nie wiadomo, którym palcem otworzyć drzwi, żeby jak najmniej dotykać…), papier jest, woda leci, mydło jest, muzyka z głośniczków i jakby jeszcze komu było za mało – automaty zapachowe.
Przejechaliśmy przez Śląsk i trudno mi powstrzymać złośliwą uwagę. Spotykam tu często panie ze Sląska, pracujące „na opiece”, które podkreślają, że „nie są z Polski, tylko ze Schlesien”. Drogie, panie ze Schlesien, na to, że to nie Polska, to macie bardzo dużo polskich nazw i tekstów… A to niepolskie Schlesien to już w Unii?
W Łodzi, dużym tętniącym mieście, zaobserwowałam, że ginie z ulic ta polska elegancja, którą mieliśmy zawsze w pamięci. Nawet Steffen Möller pisał o niej w swojej książce „Viva Polonia” – Polacy muszą się najpierw „ubrać” zanim wyjdą na ulicę. Już od dłuższego czasu obserwuję na Naszej Klasie różne zdjęcia np. z imprez rodzinnych, czy spotkań klasowych – to już nie te czasy, że panowie przyszli w garniturach, a panie robiły za elegantki. Dziś widać swetry, shirty, dżinsy. Młodzież na łódzkich ulicach nie różni się od naszej. Nawet portki noszą na kolanach, czego nigdy nie mogłam zrozumieć, bo chcą, żeby ich traktować poważnie, a idą, jakby mieli kupę w gaciach.
Robi się jak u nas, wygoda i praktyczność. Powierzchowny wygląd i forma traci znaczenie.
Ale na ulicach jest więcej spokoju, ludzie nie robią takiego zabieganego wrażenia, jak kiedyś.
Najbardziej odczuliśmy to w łódzkim w centrum handlowym Manufaktura. Jest to miejsce na pewno warte zobaczenia! W zakresie zabytkowych budynków dawnej fabryki tkackiej stworzono tu nowe, wielkie centrum handlu, kultury i gastronomii. Bardzo udane przedsięwzięcie. Siedząc dość długo w ulicznej kawiarni, przy piwku i kawie (dla mnie, bo się dla przyjemności panów poświeciłam za kierowcę), czuliśmy się jak na urlopie. Słońce grzało nam w buzie, słychać było gwar, śmiech i pluskanie wody z wielu wytrysków. Dużo było ludzi, siedzieli na ławkach, w kawiarniach, spacerowali. Nie odczuło się hektyki ani pośpiechu. Tak się zawsze czuliśmy, kiedy siedzieliśmy w Toruniu w ogródkach ulicznych, na rynku albo nad Wisłą. Urlop, piwko, albo inne przyjemności, relaksowa obserwacja przechodzących ludzi, wdychanie atmosfery odwiedzonego miasta.
A tu czas się zatrzymał: najciekawszym wspomnieniem pozostanie nam pobyt u rodziny, na dawnych terenach mojego pradziadka. Dla mnie o tyle ważniejsze, że przez wiele lat zaniedbywaliśmy trochę te strony (kraju i rodziny) i wielu rzeczy z przeszłości mojego ojca nie wiedziałam.
Dziś, na terenie dobrych 5 hektarów, stworzył jeden kuzyn mały raj, wykorzystując częściowo naturalny teren, wkładając wiele pracy i miłości do natury. Wśród lasów i mokradeł są stawy, strumyki, rzeczka, rozmaite wyszukane drzewa i rośliny. Urok tego miejsca szybko odkryły również różne ptaki i bobry, których żyją tam dziś 4 rodziny. Kuzyn ugodził się z pracowitością bobrów i dał im prawie wolną rękę (bardziej: ząb) w dalszym tworzeniu tego raju, dopóki… mu nie podkopują domu i nie zabierają się za drzewostan wokół domu, bo nie chce się rano obudzić z sosną na łóżku. Kawałek obgryzionego pnia zabraliśmy sobie na dekorację do ogrodu. Takiej nie ma tu nikt!
Więcej zdjęć tu: „Podróże”.
Pobyt w Polsce zakończyliśmy spotkaniem z koleżanką w Częstochowie, tym piękniejszym, że była również jej mama, której nie widziałam 30 lat, a która kiedyś była dla mnie „drugą mamą”. Ach, było opowiadań i wspominek! A ja ubiorę się w cudze piórka i pochwalę się, że moja koleżanka wydała już trzecią książkę. Nie dogonię jej nigdy, ale będę dalej pilnie ćwiczyła na moim blogu…
Miłą pozostałością każdego pobytu są własnoręczne zaprawy (od ojca i Hanki – starcza na rok i więcej!) i coroczne zakupy. Kiedyś Polacy patrzyli z zachwytem i smutkiem na nasze zapełnione sklepy. Sytuacja się odwróciła, nie ma u nas już nic, czego nie można dostać w PL, ale jest wiele rzeczy, które kupujemy, bo ich nie ma u nas. Flaczki, ptasie mleczko, kamyczki, śliwka w czekoladzie, barszczyk, musztarda z chrzanem, ćwikła, kaszanka, twaróg (ten zwykły, który można kroić), gulasz angielski (smakuje przeszłością), no i Żywiec i parę wódeczek.
W drodze powrotnej podjęliśmy wspólny zamiar: już nigdy nie będziemy jeść! No, dobrze… czeka nas zaraz następny urlop…
Ok, to przynajmniej trzy dni postu!
No i do następnego roku…
*** Każdy powinien po sobie zostawić pamiątkę, że nie żył darmo na ziemi. ***