Wczoraj
Jaki miły dzień. Wczoraj – to moje święto, moje i Jurka (no dobrze, i paru innych na świecie…). Ale, jak to ksiądz na ślubie powiedział: „jesteście jednym ciałem”. OK, trzeba się dzielić. Nawet urodzinami.
Wolny dzień. Zaspany telefon do Jurka, gdzieś na końcu świata w hotelu. „Wszystkiego najlepszego – wzajemnie”. Wróci do wieczora? Wrócił, z pięknym bukietem.
Co było na świecie? Gazeta prawdę ci powie: Obama przejął rządy w USA; w 1924 zmarł Lenin; Bensheim (sąsiednie miasto) kroi 200 kilo cebuli do sera-Handkaese, którym będzie w lutym startować do pobicia rekordu świata (Guiness), ser ma mieć 111 metrów.
Obfite śniadanie z szampanem u córki. Trzy godziny babskich pogawędek i plotek…
Na ulicy wypatrzyłam przypadkowo jedną „nieznajomą znajomą” z Polski, która robi tu wolontariat. Trafiła na nas przez nasz blog-Heppenheim i mamy od kilku miesięcy kontakt internetowy, ale nie udało nam się jeszcze poznać, mimo kilku terminów. Nowy już w kalendarzu, a tu patrzę: idzie ulicą. Akurat wczoraj. Rozpoznałam ją ze zdjęć na Naszej Klasie. Niespodziewane spotkanie z zaskoczenia, obie miałyśmy plany, więc krótka rozmowa i rozeszłyśmy się w swoje strony. Ale może teraz nic nam zaplanowanego spotkania nie pomiesza.
Mimo wolnego, pojechałam do pracy, bo koleżanka miała 25-lecie i była większa impreza. Beze mnie? O nie! Dobre 50 osób, koleżanki, koledzy, ważni goście ze związku w Darmstadt: główny szef i jego poprzednik (emeryt), ksiądz i inni. Ja dostałam honorowe zadanie fotografowania imprezy, włącznie ze zdjęciami dla prasy. Robiłam chętnie i z zapałem, myślę, że koleżanka znajdzie dosyć udanych ujęć. Mowy, gratulacje, szampan, oklaski, śmiech, pogaduszki. No i piękny bufet. Mnie też gratulowano ze wszystkich stron, więc było wszystko prawie jakby dla mnie! Tylu gości (włącznie z tymi ważnymi) i takiego bufetu jeszcze nie miałam. Lepiej nie mogłam trafić. O!
Dużo poczty internetowej, jak i tej ze znaczkiem (czasem jeszcze się zdarza!) i telefonów. Dziękujemy wszystkim za pamięć i serdeczne słowa!
Wieczorem kolacja w restauracji, z córką i zięciem. Kilka godzinek rozmów, opowiadań, no i dobre jedzonko. I super prezent: Candle Light Dinner for 2. Oooo, to jest coś nowego, czego jeszcze nie robiliśmy. Zobaczymy kiedy i gdzie to zrealizujemy (ważne na całe Niemcy), może połączymy z jakimś fajnym wypadem na weekend, jak będzie cieplej.
Nasze tradycyjne styczniowe party jest przesunięte na wolny weekend. Jeszcze sobie dyskutujemy z Jurkiem, czym będzie zastawiony bufet.
Lubię ten dzień. Chociaż jest on nieubłaganym znakiem mijającego czasu. I to już nie jest tylko ciche tykanie – to bicie zegara! Ale co tam, pierwsza świeżość minęła, druga też. Wiosna za nami, cieszmy się teraz nadchodzącym latem…!
*** Dziś jest pierwszy dzień z reszty mojego życia***