Wiesbaden
Jurek zgotował mi niespodziankę. Zdradził tylko, że pojedziemy do Wiesbaden (70 km) na jakieś przedstawienie “kulturalne, ale takie coś innego”. Oooook.
Ruszyliśmy już popołudniu, żeby pochodzić po mieście, obejrzeć trochę centrum, wypić kawę w belgijskiej kawiarni i potem zjeść tajlandzką kolację.
Wiesbaden jest stolicą Hesji, a jutro są wybory. Ale pasuje! Koło Landtagu było pełno samochodów transmisyjnych, wszelakich radiostacji. Trzeba było podejść, zrobić zdjęcia – takiego dnia już nie będzie. Bo za cztery lata będziemy starsi, pewnie nie będziemy w Wiesbaden, może będzie padało…
Przypadkowo trafiliśmy na Placu Zamkowym na ciuchcię obwożącą turystów po mieście. Jedziemy? A jo!!
No i już byliśmy w drodze. Wzdłuż ulic i kościołów, ratusza i największego na świecie zegara z kukułką. Ale najfajniejsze było Słoneczne Wzgórze (Sonnenberg). Jest to “lepsza” dzielnica, położona wysoko nad miastem, z widokiem na cały horyzont. Mieszkają tu tylko dobrzy ludzie, a niektórzy za bramami i monitorowanymi płotami. Za jedną taką nawet prezydent Hesji. Było też wiele pięknych, starych i nowych, stylowych willi. Wow!! Można by się przyzwyczaić. A kiedyś mieszkali tu też Johan Wolfgang Goethe, Martin Niemöller i paru innych wybitnych. No pewnie, jak patrzyli z tych wysokości, to im się dobrze działało.
Jeszcze rosyjska cerkiew z wysiadaniem na zdjęcia. Chciałam wejść do środka, ale przeoczyłam, że akurat była msza i w spodniach nie wolno wchodzić. Przy drzwiach pan pilnowacz od razu mnie cofnął.
Po powrocie na rynek, poszliśmy powoli w kierunku tajlandzkiej restauracji, gdzie chcieliśmy jeszcze smacznie pojeść. Jurka zmysł nawigacyjny między uliczkami miasta okazał się znów wyśmienity! Kuchnia była dobra, piwko – odświeżające, wspólny czas – nasz.
I wreszcie była niespodzianka – Cirque Bouffon.
Już z daleka widzieliśmy niewielki namiot. Ojeje! tam się zmieszczą ludzie? Mały teren, oświetlony fantazyjnymi świeczkami, siedzenia na ziemi z worków z piaskiem, mały pawilon – bar. Jeszcze po szampaniku i mogliśmy wejść.
Oczywiście Jurek kupił bilety w pierwszym rzędzie – ale że będziemy nogami siedzieli na arenie, to nie myślał.
Przedstawienie “Nandou” było rzeczywiście takie INNE – malutka arena, tajemnicza atmosfera. Sztuka niby nic, a jednak wciągająca i przyciągająca i zaskakująca – taka nierzeczywista i bajeczna. Bardzo ważnym elementem przedstawienia była muzyka rosyjskiego kompozytora – tu czuć było jego duszę. Przy czym cały wieczór myśleliśmy, że to muzyk – wesołek, który wyczyniał różne muzyczne cuda przed naszymi oczyma, bębnił wirtualnie, trąbił bez opamiętania, skrzypkował do łez. Dopiero na koniec okazało się, że kompozytorem był inny muzyk z ensemble (na ostatnim zdjęciu w białym płaszczu).
Przepiękny wieczór. Dla dzieci i dla dorosłych, którzy chętnie odkrywają na nowo dziecko w sobie.
Kocham niespodzianki.