Zawsze urlop? Tak!
Kilka tygodni temu usłyszałam kilkakrotnie, że „my ciągle jesteśmy na urlopie”.
Piękna myśl, ale nieprawdziwa. Niestety, tak dobrze nie mamy. Mamy ściśle wyliczoną ilość dni w roku i jakbyśmy nie czarowali i fikołki wywijali, to nic w tym nie zmienimy.
Ale „urlop” to nasze najmilsze hobby i ulubione słowo. Przecież świat jest taki piękny!!!
Planujemy, albo pakujemy, spędzamy go, albo opowiadamy, oglądamy zdjęcia, opracowujemy je, albo planujemy następny wyskok. W ten sposób ciągle się kręcimy w okół tematu „urlop” i mamy z niego wielokrotnie pomnożoną przyjemność owych dni, na przód i wstecz.
Obecnie jesteśmy w gorącej fazie rozpakowywania, prania i sortowania zdjęć z pobytu w Tyrolu.
Jeszcze niektóre mięśnie ciągną, wrażenia są pod naskórkiem, a powrót do pracy prawie boli.
A, co tam… byle do wiosny.
Byliśmy czwarty raz w tym samym miejscu, tak nas urzekł Tyrol Wschodni, Wysokie Taury, Virgental, Hinterbichl i hotel Islitzer. Piąty raz już zamówiony na 2011.
Chociaż trzeciego dnia myślałam, że przyjdzie nam się pakować i wracać, bo nam jedna noga chciała strajkować, ale się nie daliśmy, trochę „spłaszczyliśmy” dzienne wojaże i roztropnie przemówiliśmy: z nogą, czy bez, my idziemy!
Odkryliśmy nieznane kąty. Inne przeszliśmy ponownie i zdobyliśmy nowe wrażenia tych miejsc.
Tak szliśmy po raz czwarty doliną Dorfer i znów ją inaczej odczuliśmy. Przepiękne miejsce, na wysokości ok 2300m, z widokiem na Großvenediger.
Pusto, żadnych ludzi, za to świstaki, cisza – tylko potok się pieni. Pierwszą różnicę wysokości 800 metrów pokonujemy z dołu górską taksówką, potem ścieżka jest dość prosta, jedynie usypana po lawinowymi kamieniami i dlatego ciągle się traci z oczu i spod stóp. Zagubić się nie można, bo z lewa i prawa góry, a na końcu przejście lodowcem do następnej kotliny. Po lodowcach my nie chodzimy, więc nasza droga kończy się po prostu gdzieś i następuje odwrót, na piechtę, aż na hotelowy taras na zasłużone piwko, po ok 16 km.
W zeszłym roku było chłodno, pochmurnie, trochę się obawialiśmy mgły, niepewnie patrzyliśmy na otaczające nas ściany i wiele nowych kamieni pod nogami – czuliśmy się tam samotnie, przytłoczeni ogromem żywiołu. Nie weszliśmy daleko. W tym roku było piękne słońce, lazurowe niebo, zacienione miejsca były jeszcze rano oszronione, ale słońce już grzało. Biały śnieg nad nami… Krajobraz był jakby nierealny, jasno, przejrzyście, pokój i spokój i jednocześnie jakby euforia. Zaszliśmy głęboko w dolinę i mieliśmy ochotę iść jeszcze dalej, ale rozsądek wygrał: starczy, długa droga powrotna, jesteśmy sami, bez zasięgu komórki, a dalej tylko przez kamienie. Co za dzień!!!
Zdobyliśmy schronisko Clarahütte! Za każdym pobytem korciło mnie, żeby tam iść, ale Jurek hamował. Byłam przekonana, że połowę drogi już zrobiliśmy w poprzednich latach. Ok… niestety przeoczyłam w mojej główce jedno decydujące miejsce (a Jurek zaufał mojemu przekonaniu) i tak pomyliliśmy się o kilka kilometrów i… 400 metrów wysokości. Na koniec sama już chciałam zrezygnować: jak za następnym zakrętem góry nie będzie schroniska, to rzucę plecak w przepaść, mam dość! Jednak Jurek dodał otuchy: no już! chciałaś babo, to idź! tą resztę damy radę! Daliśmy! Przezwyciężyliśmy własną słabość, a widoki były piękne!!!
W przewodnikach opisane są niektóre szlaki – również ten do Clara, haha…ha – jako „dostępne również dla dzieci i seniorów”. A my się męczymy i trzeba nam dużo więcej czasu, co podane. To na pewno dlatego, że nie należymy do żadnej z tych kategorii… O, no właśnie!
W schronisku nad jeziorem Zupal trafiliśmy na polskiego kucharza. Marian usmażył Jurkowi sznycla wiedeńskiego „po znajomości”, grubego jak kciuk, wielkiego jak taca, a mięsko było kruchutkie, soczyste, niebo w polskiej gębie! Marian znalazł między pichceniem austriackich dobroci dla wędrowników tu i tam parę minut na polską pogawędkę. Ekstra miły akcent owego dnia.
W wielu miejscach chodziliśmy przy potokach. Widzieliśmy, jak woda pozarywała brzegi. W Dorfertal bardzo nam podpadło, jak zmienił się bieg rzeki Islitz. Chodziliśmy po wypłukanym piachu, gdzie w zeszłym roku był wartki zakręt, teraz trudno było w ogóle potok „znaleźć”, za to było wiele strug. Zupełnie inny obraz! Dzieło żywiołu wody było nie do przeoczenia.
Przyczynę zmian zobaczyliśmy później na video naszego gospodarza w hotelu. W lipcu przeistoczyła się rzeka Islitz (i inne) w rwącą wszystko na swojej drodze potegę. Niezmierne deszcze tak napełniły koryta, że przez godzinę ludzie w niemocy mogli tylko patrzeć i drżeć. Bernhard B. dał nam swoje niesamowite nagrania i zezwolił na opublikowanie ich na naszej stronie.
Acha! Już widzimy, że do hotelu wracają te same twarze. Tak jak my. Kilka par widzieliśmy już w poprzednich latach. Każdego roku była też we wrześniu starsza para, ok 80-tki. Przyjeżdżają już od 30 lat i w tym roku też zajechali. Pani co prawda bardzo się „posunęła” przez ostatni rok, pan zarośnięty brodą jak zawsze. Nie wiem, czy nas poznali, ale my na nich jakoś czekaliśmy, jakby na ten ostatni akcent pobytu.
Następnym razem chciałabym dojść do jednego jeziora, a Jurek marzy sobie pewien szlak panoramiczny. Więc? musimy tam wrócić!!
Opracowaliśmy zdjęcia. Trochę nam w tym przeszkadzała tzw. praca zawodowa, ale są gotowe. Zapraszamy na „Tyrol 2010”.
Czas płynie jak górski potok, więc nigdy nie można się napić do syta.
(anonim)