Zum Inhalt springen


…chciałbym wam coś opowiedzieć… - Wszystkie podobieństwa do osób oraz wydarzeń istniejących w rzeczywistości jest niezamierzone i zupełnie przypadkowe.


(3) Gdzie jest mój dom?

Od samego rana skakaliśmy naokoło siebie i gości. Beatka pojechała szybko do fryzjera i wróciła po pół godzinie z wielką torbą świeżych bułek.
Napięcie wzrastało… byłem już z rana bardziej nerwowy niż na własnym ślubie. Dwie łazienki na dziesięć osób, każdy musiał, każdy był najważniejszy… ale się udało… większości. Tylko ja, ojciec panny młodej… zaciąłem się jak… Strzępy skóry wisiały mi pod brodą… krew leciała ciurkiem… tamowałem, naciskałem… i jak przestało krwawić zacząłem to miejsce maskować. W miarę udało mi się, ale mimo wszystko musiałem uważać, żeby nie dotykać się w to miejsce, a broń boże nie zadrapać. W międzyczasie przyszła młodzież ze swojej kwatery i dom był znów przepełniony.

Pierwszym punktem programu był ślub cywilny. Jedna z przyjaciółek mojej córki jest urzędniczką USC w małym miasteczku w Odenwaldzie. Młodzi załatwili wszystkie urzędowe przeszkody i szczęśliwi dostali zezwolenie, by ich ślub tam się odbył.
Deszcz siąpił, każdy się spieszył z wsiadaniem do samochodów… Każdy? No niezupełnie. Beatka mokła na zewnątrz, czekając by mama wsiadła, a mamie się właśnie przypomniało, że na jej samochodzie jest jakieś nowe wgniecenie i musiała to koniecznie przedyskutować z tatą. Jedno „mamuś” nie starczyło, to Beatka burknęła coś niecierpliwie i mama nareszcie wsiadła.

Cywilny minął bez problemów, aż do symbolicznego szampana. Mama, poczęstowana kieliszkiem, odmówiła, by kilka minut później powiedzieć, że nic nie dostała. Gdybym tego nie zobaczył przy montażu video z tej imprezy, to bym nie uwierzył.
Wróciliśmy do domu, by coś zjeść i przygotować się do kościelnego.
Szwagier, najlepszy fotograf portretowy w Toruniu, przyjechał ze sprzętem, spełniając swoją objetnicę robienia zdjęć z imprezy, co my wdzięcznie przyjęliśmy.

Czas mijał bardzo szybko i nie znaleźliśmy czasu, by zająć się intensywnie naszymi gośćmi. Wierzyliśmy, że w takim dniu nikt o to nie będzie miał do nas żalu.
Już nie wspomnę, że w przeddzień ślubu pomagaliśmy w przygotowaniu sali balowej, nawet mój szwagier z Kanady zabrał się za porządki wokół budynku, w którym miała odbyć się zabawa. Nie szkoda mu było siebie do tak prostej pracy. A w dzień ślubu musiało też wszystko grać. Pełno małych problemów + większość „niesamodzielnych” gości = czysty stress. Ale mimo tego jakoś wszystko zmajstrowaliśmy i dzień wesela przebiegał tak jak był zaplanowany. Nawet pogoda doceniła nasze starania i zza chmur wyszło słońce. Tylko jakieś niewidoczne napięcie wzrastało. Napięcie między moją polską rodziną, a mną. Coś, czego się nie widzi, a jednak podświadomie odczuwa.
Panna młoda była u nas. Myśleliśmy, że będzie fajnie jak Beatka i matka chrzestna ją razem ubiorą. Ale już nie mieliśmy odwagi prosić o pomoc.

Do kościelnego wyjechałem jako ostatni, ale nie sam. Dumny, z panną młodą, w pożyczonym BMW Cabrio pojechaliśmy do małego ewangelickiego kościółka w Bensheim, miejsca ekumenicznego ślubu kościelnego. Tam oddałem moją córkę w ręce jej przyszłego męża.
Mój dom powiększył się wtedy o jeszcze jedną, serdeczną nam osobę – mojego zięcia.

Przed wejściem do kościoła zostaliśmy zaskoczeni słowami mojego ojca, który zawstydzony szepnął, że „jeszcze nigdy nie był w ewangielickim kościele”. Tyle co on jeździł po świecie, prywatnie lub jako przewodnik wycieczek krajowych i zagranicznych… pierwszy raz…? Byłem tym bardzo zaskoczony.
Ślub był uroczyście prowadzony przez dwóch księży, ewangelickiego i katolickiego. Była muzyka wybrana przez młodych i śpiewana przez ich znajomą, trochę śmiechu, białe gołębie, mały kucyk i dużo gratulantów. Co tu wiele mówić… było pięknie.

Ciąg dalszy nastąpi.

Autor:
Jurek - 15 lutego 2009 o 20:58
Kategoria:
Sprawy rodzinne i ...
Tags:
 
Trackback:
Trackback URI

« Niezrozumiany? – Zima w Bawarii… »

Brak komentarzy

No comments yet.

Sorry, the comment form is closed at this time.